Alarm nastawiłem na godzinę 5:30. Pół godziny później kończyłem śniadanie. Ani się nie obejrzałem, a stałem na chodniku w oczekiwaniu na autobus, który miał nas zawieść na start.
Byłem ciekawy czy dzisiaj będzie tak samo gorąco, jak w dniu wczorajszym, kiedy to w krótkim rękawku i w krótkich spodenkach, jechałem po pakiet. Odczuwalna temperatura wynosiła wtedy znacznie powyżej 26 stopni Celsjusza.
Doczekaliśmy się i na horyzoncie pojawił się autobus.
Zająłem miejsce koło ładowarki USB i spoglądałem za okno na budzącą się do życia Walencję.
Po jakichś 15 minutach dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy po czym trafiliśmy na tłum ludzi. Choć w Chicago biegaczy było ich o wiele więcej, tłum w Walencji zrobił na mnie jakoś o wiele większe wrażenie.
Na zegarze wybiła 7:30, a dookoła w dalszym ciągu było tak ciemno, jakby właśnie dochodziła północ.
Namierzyłem wejście do swojej strefy startowej, po czym udałem się na środek ogromnego placu. Na samym jego środku znajdowała się oaza TOI-TOI’ów.
Na początku było ją ledwo widać. Z czasem słońce zaczęło nieśmiało przebijać się przez chmury i dopiero wtedy można było zauważyć jak wiele ludzi znajduje się dookoła.
O 8:30 wszedłem do swojej strefy.
Jak już wspomniałem, tego dnia nie walczyłem o nowy PB. Czułem, że nie jestem w stanie pobiec poniżej 1:20 h, więc nie było sensu porywać się z przysłowiową motyką na słońce. Podobnie jak w wielu zagranicznych biegach, tak i tym razem liczyła się po prostu dobra zabawa.
Chciałem zrobić wiele zdjęć i po prostu cieszyć się tym biegiem.
W mojej strefie startowej znajdowali się przede wszystkim biegacze, którym marzyło się złamać 2 godziny. Z racji tego, że przeważnie jest to wynik, w który celuje spora grupa zawodniczek i zawodników, w okolicy pacemakerów na 2 h jest zazwyczaj tłoczno. Tym razem nie było inaczej.
Po 8:50 powoli zaczęliśmy zmierzać w kierunku startu dopingowani przez żywiołowego konferansjera:
Minęliśmy bramę startową, włączyłem Garmina i się zaczęło.
Po kilkuset metrach pojawiło się jedno z kilku rond, które tego przedpołudnia mieliśmy pokonać. Skręciliśmy na nim w prawo po czym znaleźliśmy się na kilometrowej prostej. To właśnie na niej pojawiło się oznaczenie pierwszych 1000 metrów.
Garmin poinformował mnie, że pierwszy kilometr pokonałem w czasie 5 minut i 49 sekund. Z jednej strony nigdzie mi się nie spieszyło, z drugiej, nawet gdybym w trakcie zmienił zdanie i stwierdził: „Przyspieszam!” i tak nie byłem w stanie tego zrobić.
Ulice były zbyt wąskie dla tak ogromnej grupy biegaczy. Najzwyczajniej w świecie i tak nie miałbym ich wszystkich jak wyminąć.
Delikatny zakręt w prawo i dotarliśmy do kolejnego ronda. Mieliśmy przed sobą te przepiękne, futurystyczne budynki, którymi dzień wcześniej się mocno zachwycałem.
Ponownie skręciliśmy w prawo, aby – za kilkaset metrów – powtórzyć ten wyczyn. Przypomniała mi się trasa Półmaratonu Tyskiego, która prowadzi w zasadzie od jednego ronda, do kolejnego. W Tychach brakuje jednak palm i jest zdecydowanie bardziej pagórkowato.
Z prawej strony dostrzegłem ekipę z bębnami, którą musiałem uwiecznić:
Wspomniałem na początku o niezwykle szybkiej trasie. Żeby nie być gołosłownym, wklejam poniżej jej profil:
Czy stół jest bardziej płaski? Śmiem w to wątpić.
Walencja dla półmaratończyka, pod względem profilu trasy, jest tym samym, co Berlin dla maratończyka. Czy jest w tym jakichś haczyk? Niestety jest. Wspomnę o tym w dalszej części programu. Tymczasem wróćmy na trasę… Ja właśnie pokonywałem na niej piąty kilometr trasy.
Pierwsze 5 000 metrów trwało dokładnie 29 minut i 24 sekund, a średnie tempo wyniosło 5:40 min/km.
200 metrów dalej pojawił się pierwszy punkt z wodą. Zdziwiłem się, bo zamiast w kubku, otrzymałem ją w takiej oto butelce:
Nawet nie pytajcie mnie o to, co tam się wtedy działo.
Sam odpowiem.
Wyobraźcie sobie kilkanaście tysięcy ludzi, którzy zamiast kubka, który łatwo da się zgnieść i wyrzucić, otrzymują w spadku od życia plastikową butelkę. Robią łyk, dwa, po czym wyrzucają ją pod siebie/za siebie*.
(* – niepotrzebne skreślić, a potrzebne zostawić).
Pod nogami roiło się od plastikowych butelek, na których łatwo było ujechać robiąc przy okazji niechciany szpagat. W jaki sposób jest to uzasadnione i jaki w tym sens? Nie wiem, ale z chęcią bym się dowiedział.
Kolejny zakręt – tym razem w lewo – i dotarliśmy do kolejnego ronda, po którym – nie zgadniecie – pojawiło się kolejne.
Może warto w tym momencie wspomnieć o warunkach atmosferycznych. Te – z każdą chwilą – stawały się coraz bardziej wymagające. Wilgotność na starcie wynosiła 70%. Było gorąco, ale na szczęście nie tak bardzo, jak dzień przed biegiem. Miejscami pojawił się delikatny wiatr. Gdyby nie on, ludzie jeszcze częściej padaliby jak muchy. Jeszcze na żadnym biegu nie widziałem tylu akcji ratowniczych, jak w trakcie tej połówki. Szczególnie pod sam koniec biegu.
Po minięciu 7-ego kilometra skręciliśmy w prawo. W oddali widziałem kolejną ekipą z bębnami. Podbiegłem do nich, głośno podziękowałem za ich doping, po czym wykonałem kolejne zdjęcie:
Najbliższy kilometr zrobił na mnie spore wrażenie. Może to za sprawą architektury i tych pięknych palm, które nas otaczały. Wreszcie też zrobiło się nieco luźniej.
Zakręt w lewo i pojawiło się jeszcze więcej palm, a także kolejne bębny. Wtedy do mnie dotarło, że te bębny to chyba znak rozpoznawczy Walencji. DJ’ów z muzyką było jak na lekarstwo.
Oznaczenie 10-ego kilometra:
Czas: 57:34
Tempo: 5:39 min/km
Kolejny punkt odżywczy i tym razem – zamiast butelki z wodą – otrzymałem całą butelkę Powerade. Butelką z Powerade jeszcze w nikogo dzisiaj nie rzucałem.
Chyba nie muszę ponownie tłumaczyć, co działo się wtedy pod stopami.
Skręciliśmy w lewo. Tym razem zmierzaliśmy w kierunku centrum. Było to także miejsce, w którym znajdował się hotel, w którym się zatrzymałem. Choć Walencję znałem dopiero od nieco ponad doby, doskonale kojarzyłem te tereny.
Oznaczenie 13-ego kilometra i w tle pojawiło się znajome „Koloseum”, na które zerkałem ze swojego okna.
Z każdym kolejnym metrem było mi coraz cieplej. Pomyślałem sobie: „Jak dobrze, że ja tutaj dzisiaj nie walczyłem o życiówkę!”. Wtedy mój los byłby raczej przesądzony i w tych warunkach, do mety dotarłbym w marszu, z nosem na kwintę.
Słońce zaczęło sobie coraz śmielej pogrywać. Od tej sporej wilgotności byłem tak mokry, jakby ktoś mi kazał wejść w ubraniu do pobliskiej sadzawki, a później kazał wziąć udział w półmaratonie. Tak się właśnie czułem. Choć piłem na każdym możliwym punkcie odżywczym, na niewiele się to zdało. Nieustannie odczuwałem pragnienie, którego nie byłem w stanie ugasić.
Kilometr dalej skręciliśmy sobie ładnie w prawą stronę i przez trzy tysiące metrów poruszaliśmy się wzdłuż miejsca, gdzie kiedyś płynęła rzeka. Raz jedną, a następnie jej drugą stroną.
Jak możecie się przekonać na jednym z powyższych zdjęć, przebiegając mostem dotarliśmy do oznaczenia 15-ego kilometra trasy. Do mety pozostało już naprawdę niewiele.
Garmin poinformował mnie, że 15 km pokonałem w czasie 1:25:18, a średnie tempo wynosiło 5:37 min/km. Od początku biegu prowadziłem je jak od linijki.
Po minięciu kolejnego kilometra, z prawej strony ponownie pojawiły się budynki, o których wspominałem Wam na 3-cim kilometrze trasy:
Na tej długiej prostej słońce waliło w czerep jak mało kiedy. Było parno, duszno, gorąco i wilgotno. To chyba najgorsze z możliwych połączeń dla osoby, która zamiast czytać książkę na leżaku i racząc się zimną colą zero, atakuje rozgrzanym asfaltem jedną z głównych ulic miasta na południu Hiszpanii.
Skręciliśmy w prawo, a później delikatnie w lewo. Do mety pozostały już tylko 2 kilometry.
Niestety z szerokiej ulicy, którą jeszcze niedawno się poruszaliśmy, już niewiele zostało. Znowu było wąsko i miejscami klaustrofobicznie.
Zakręt w lewo i rozpoczęła się ostatnia prosta.
Wraz z nią odliczanie: 700, 500 i 400 metrów:
Wkrótce dostrzegłem metę, przed którą zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie:
Dopiero później dotarło do mnie, że uwieczniłem także biegacza, który właśnie się przewracał i do której wkrótce musieli dobiec ratownicy.
Odebrałem medal, po czym zacząłem spacer po liczne fanty.
Wśród rzeczy tak oczywistych jak woda i izotonik, otrzymałem coś takiego:
Po lewej stronie znalazły się owoce kaki, a po drugiej zielenina do zupy. Brakowało tylko wrzątku i kostki rosołowej i miałbym gotowy posiłek regeneracyjny.
Tym razem, zamiast dotrzeć do hotelu taksówką, wybrałem drogę na piechotę. I słusznie, bo mogłem sobie jeszcze tę Walencję trochę pozwiedzać.
Napisałem na początku, że choć trasa w Walencji jest niezwykle szybka, to jest pewien haczyk. Takie jedno „ale”, które może sporo namieszać.
Jak dla mnie, ale także dla wielu biegaczy, była nim pogoda.
Wilgotność była miejscami nie do zniesienia. Chciałbym, abyście to mieli na uwadze, bo zamiast wrócić do Polski z nowym PB, możecie się po prostu ugotować. Jeżeli komuś odpowiadają takie warunki, to ok, ale jeżeli biega się Wam najlepiej tak do 12 stopni Celsjusza maks, to do Walencji jedźcie w ramach biegowej turystyki. Nie napalajcie się na idealny profil trasy. Przy wysokiej temperaturze i tak z niego w pełni nie skorzystacie.
Wróciłem do hotelu, umyłem co nieco i wyszedłem świętować na miasto.
To był niezwykle krótki i intensywny weekend. I nie ważne, że w trakcie biegu było tłoczno, a na lotnisku we Frankfurcie prawie zapuściłem korzenie.
Było warto!