„Bogdole – zwolnij! Bo sobie dziecko zrobisz krzywdę!” – tak sobie wtedy pomyślałem. Z drugiej strony, a niech tam – niech się dzieje, co chce. Biegnie mi się dobrze, a pogoda sprzyja. Stwierdziłem, że na razie nie zwalniam. Aktualnie poruszaliśmy się wzdłuż Wełtawy. Tego przedpołudnia mieliśmy przy niej spędzić jakieś 90% czasu.
Minął drugi kilometr. Garmin poinformował mnie, że trwał całe 8 sekund dłużej, niż ten poprzedni. Byłem przekonany, że te pierwsze 1000 metrów to był wypadek przy pracy, który wykonałem w ramach akcji: „Hip hip, hurra!”. Że z każdym kolejnym metrem będzie już o wiele wolniej. Jakże ja się wtedy myliłem.
W oddali widziałem pacemakerów na czas 1:24 h. Na początku nieśmiało odznaczali się w tłumie. Z czasem stawali się coraz bliżsi mnie i memu sercu. Postanowiłem się ich trzymać. Poruszali się w komfortowym dla mnie tempie, a w grupie będzie łatwiej walczyć z wiatrem, który coraz śmielej sobie pogrywał.
W połowie drugiego kilometra skręciliśmy ostro w lewo, a później dwa razy w prawo. Ponownie poruszaliśmy się wzdłuż rzeki, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Do tego momentu czujnik tętna mocno wariował. Od startu pokazywał jedynie 145 unm. Wiedziałem, że to jest niemożliwe. Nie przy takim tempie. Miałem rację, bo coś się odblokowało i tętno w sekundzie poszybowało do 182 unm.
3-ci kilometr i czas 3:49 min. Cholera! Przecież miało być wolno.
No nic, biegnę dalej i zobaczę na ile starczy mi sił.
Kilkaset metrów dalej skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na Moście Palackiego. Przeprawa nie trwała długo. Następnie ostry skręt w lewo i czekał na nas 2-kilometrowa prosta.
To był moment, w którym biegłem zaraz za pacemakerami na 1:24 h. Po chwili się z nimi zrównałem, a później kulturalnie ich wyminąłem. No i tyle ich widziałem, a oni mnie.
Minąłem matę z oznaczeniem 5-ego kilometra.
Wynik: 19:11 min, czyli nie jest źle.
Po kolejnym kilometrze musiałem wyhamować do zera, wziąć zakręt o 180 stopni i tym razem biegłem po drugiej stronie drogi. Teren był tam płaski jak deska. Wiatr jakby ucichł, więc rozkoszowałem się biegiem i skupiłem się na wymijaniu kolejnych biegaczy.
7 km – 3:49 min
8 km – 3:49 min
9 km – 3:47 min
Choć było płasko, to były także momenty takie jak ten:
To takie niby nic, a jednak. Przy tempie powyżej 4:15 min/km zapewne nawet bym nie odczuł tego podbiegu. Przy takim w okolicy 3:46 min/km, ww. podbieg za tunelem, potrafił skutecznie wytrącić z rytmu. W zasadzie zaraz przed nim znajdował się punkt z wodą i izotonikiem. Wziąłem tam pierwszy żel. Niestety niefortunnie napiłem się wody. Część skończyła w przełyku, natomiast tzw. większa połowa, trafiła wprost do nosa. Zacząłem się krztusić, parskać i kląskać. Po kilku metrach doszedłem do siebie i byłem gotowy na dalszą walkę.
W połowie 9-ego kilometra skręciliśmy w prawo i Mostem Legií ponownie przeprawiliśmy się na drugi brzeg Wełtawy. Chwilę później pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu: 10-ty kilometr i na stoperze 38:11 min.
Biegliśmy teraz ulicą, na której rozpoczynaliśmy pierwszy kilometr. Przed nami było widać metę, do której byliśmy w połowie drogi.
Zakręt w lewo i już prawie jestem na Moście Mánesa, gdy wtem zza pleców słyszę głośne: „Marek!”. To był Paweł, którego do tej pory znałem jedynie ze świata wirtualnego, gdy komentował moje biegowe wypociny. Co prawda nie byłem go w stanie poznać przez te 2 sekundy, gdy go wypatrzyłem w tłumie, ale przynajmniej udało mi się nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Pawle, dzięki za Twój doping!
Zakręt w prawo, kolejny wodopój i jazda!
W trakcie kolejnych 4 kilometrów niewiele się działo. Z lewej strony znajdowały się budynki, bądź wzniesienia, a z prawej Wełtawa. Moje tętno cały czas znajdowało się w okolicy 180 unm. Biegło mi się bardzo dobrze. Wtedy jeszcze nie czułem trudów tego biegu. Znalazłem sobie grupkę 4-5 osób, z którymi dzielnie przemierzałem kolejne kilometry stolicy Republiki Czeskiej.
11 km – 3:50 min
12 km – 3:48 min
13 km – 3:50 min
14 km – 3:43 min
W połowie 14-ego kilometra pojawił jeden z kolejnych wodopojów. Postanowiłem, że skorzystam tam z drugiego – ostatniego żelu.
Otworzyłem tubkę, przyjąłem całą zawartość, po czym sięgnąłem po kubek. Czy bez problemu się nawodniłem? Oczywiście, że nie, bo część wody dostała się wprost do nosa. Na całe szczęście tym razem ponownie się nie utopiłem i po chwili byłem gotowy a ostatnie 7 kilometrów biegu.
Za matą z oznaczeniem 15-ego kilometra (3:51 min) skręciliśmy w prawo i Mostem Libeńskim po raz kolejny dostaliśmy się na przeciwległy brzeg rzeki.
Pamiętam, że zbiegając z mostu było szybko i z górki. Pamiętam też, że właśnie w tym momencie zacząłem odczuwać pierwsze trudy tych zawodów. Zacząłem czuć okolicę lewego kolana. Nikomu się nie chwaliłem, ale jeszcze tydzień wcześniej zmagałem się ze słynnym ITBS. Kto potrafi rozszyfrować ten skrót, ten wie o co chodzi. Ten, kto się nie orientuje, to tym lepiej. Niech Was ta kontuzja omija szerokim łukiem.
Na 16-stym kilometrze pojawił się zakręt w prawo, a następnie długa prosta. Nie ukrywam, że tam zaczęła się moja walka o przetrwanie. Szybkie tempo i brak jakiegokolwiek przygotowania do biegania poniżej 4:00 min/km były mocno odczuwalne. Nogi już tak ładnie nie podawały, jak jeszcze kilka kilometrów wcześniej. Dodatkowo ktoś postanowił włączyć wiatr. Mocno i prosto w twarz. W każdy kolejny krok trzeba było włożyć jeszcze więcej siły. Tylko skąd ją brać, gdy aktualnie jej brak?
Mimo wszystko walczyłem:
16 km – 3:46 min
17 km – 3:53 min
Jest i on – długi tunel, który doskonale pamiętałem z 2016 roku, kiedy to brałem udział w Volkswagen Prague Marathon. Dodam, że teraz bolał mnie chyba bardziej, niż ostatnio.
Spojrzałem na Garmina i szybko oszacowałem, iż do mety pozostało już naprawdę niewiele. Nie pozostało mi nic innego, jak jeszcze mocniej spiąć poślady i wytrwać w tym szaleńczym tempie.
Chcieć, a móc, to jednak dwie różne rzeczy. Choć resztkami woli starałem się biec tak samo szybko, ciało postanowiło się trochę zbuntować. Wykończył mnie wiatr, który wiał mi w twarz przez ostatnie 2 kilometry i najzwyczajniej w świecie słabłem.
Wydostałem się z tunelu i przywitał mnie 19-sty kilometr. Po raz pierwszy tego przedpołudnia biegłem wolniej, niż 4:00 min/km. Dokładnie o całą jedną sekundę.
W oddali było już słychać spikera. Do mety – w linii prostej – miałem może z jakieś 360 metrów. Aby się tam dostać musiałem jednak jeszcze dwukrotnie przekroczyć Wełtawę.
Najpierw Mostem Svatopluka Čecha, a następnie – wspomnianym już wcześniej – Mostem Mánesa. Wydawało mi się, że dzieli je ponad 2 kilometry . W rzeczywistości było to tylko 900 metrów. Jak człowiek zmęczony, to ocena odległości jednak o wiele gorzej wypada.
Tamten odcinek to była męka, przez duże „M” i „K”. Znaczy wiecie, to nie było tak, że umierałem i łączyłem się z tzw. bazą. Gdybym tylko zwolnił, to byłoby ok. Ja jednak nie chciałem się poddawać. Nawet, gdy przed ostatnim mostem wyrósł mi krótki i upierdliwy podbieg, to wiedziałem, że muszę go pokonać. Zaraz za nim czaił się przecież ostatni most, a później oznaczenie ostatnich 200 metrów, które mijałem zmierzając na start.
20-sty kilometr był najwolniejszym tego dnia. Trwał całe 4 minuty i 3 sekundy.
No i się zaczęło!
Tłum się wzmógł. Było głośno i żywiołowo.
Zacząłem się ścigać z jednym z zawodników. Skręciłem ostro w lewo i przed oczami wyłoniła się meta. Na Garminie czas poniżej 1:22 h (!).
Błądziłem wzrokiem szukając Magdy i Eweliny. Udało m się je wypatrzyć. Rozpocząłem więc procedurę hamowania. Z tempa 3:34 min/km do Ziobry.
Sprzedałem każdej po buziaku, po czym przekroczyłem metę.
Są przecież rzeczy ważne i ważniejsze.
Zatrzymałem stoper i oniemiałem. Naprawdę to zrobiłem.
Miało być na luzaku, a ostatecznie skończyło się na wyniku 1:21:53. Wiem, że gdybym rzeczywiście był w trakcie treningu, a nie biegał swoje, które z jakością ma niewiele wspólnego, wynik poniżej 1:20 h byłby jeno tylko formalnością.
Jak oceniam swój występ?
Śmiało daję sobie 10 punktów w 10-cio stopniowej skali Apgar. To było równie niesamowite, co nieoczekiwane. W życiu bym się nie spodziewał, że stać mnie na bieganie w okolicy życiówki na względnym luzie i to bez żadnego przygotowania.
Tętno nie dobiło do uber mocnego poziomu, stąd też jestem świadomy, że na trasie wymiękłem od strony siłowej. Zabrakło mi mocy na ostatnich kilku kilometrach. To właśnie wtedy pojawiły się mocne podmuchy wiatru, które zrobiły ze mną, co chciały.
Fajnie, że jednak skupiłem się na wyniku, a nie na zdjęciach do tej relacji. Przed startem zdałem sobie sprawę z tego, że tego typu zdjęcia będę robił za 2 tygodnie w Bostonie. Tam to będzie fiesta, od początku, to samego końca. W Pradze postanowiłem postawić na szybkość i sprawdzić jak tam u mnie z formą. Okazało się, że wcale nie jest tak najgorzej.
Jak oceniam organizację?
Biegi tworzone przez RunCzech to dla mnie synonim niezwykle wysokiej jakości. Przekłada się ona zarówno na doping na trasie, jak i samą organizację. Tam, gdzie są duże pieniądze, jest wysoki poziom i wyniki poniżej 1 godziny.
Kibice byli niesamowicie. Punkty z muzyką na żywo – również. Praga to przepiękne miasto, a móc dodatkowo zwiedzić je w biegu, to kolejny atut.
Trasa jest szybka, ale ma kilka momentów. Miejscami życie może uprzykrzyć bruk, którego nieco tam znajdziecie. Mnie on przeszkadzam, ale znam wielu biegaczy, którzy nienawidzą go całym swoim sercem.
To był mój 10-ty bieg w ramach RunCzech i już teraz mogę śmiało oświadczyć, że nie ostatni.