5. Maraton.
Alarm obudził mnie o godzinie 4:45. Z racji tego, że pokój dzieliłem jeszcze z 3 współlokatorami, przed zaśnięciem przygotowałem sobie wszystko w osobnych workach. W pierwszym znajdowała się odzież, w którą się ubiorę (podział na taką, w której biegnę i którą wyrzucę), a w drugim prowiant na drogę. Potrzebowałem go zarówno na podróż busem na start, ale także na cały maraton. Choć w Stanach kibice są najgłośniejsi na świecie, na trasie się nie najesz. Organizator zazwyczaj zapewnia jedynie wodę i izotoniki. Gdzieniegdzie może trafisz na jakąś pomarańczę. O bananach i innych przekąskach można co najwyżej pomarzyć.
Otrzymują ją wszyscy, którzy w danym maratonie kończą swojego Majora. Dla których ten dany maraton jest ostatnim z wielkiej szóstki. Pamiętam, że wielokrotnie mijałem ludzi z tak oznaczonymi plecami. Było to w Nowym Jorku, Chicago czy Berlinie. Mocno marzyłem o tym, że i ja kiedyś przypnę sobie taką kartkę. Im więcej Majorów miałem na końce, tym bardziej w to wierzyłem. Aż wreszcie nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Posprzątałem okruszki, ubrałem na siebie leginsy i dwie pary bluz i byłem gotowy na wyjście.
Pogodę śledziłem od 2 tygodni. We wspomniany wcześniej czwartek i piątek, odczuwalna temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza. Od soboty przyszło nagłe ochłodzenie i z 30 stopni nagle zrobiło się 10. Prognoza na poniedziałek zmieniała się jak w kalejdoskopie. Były momenty, że przewidywano, iż pojawi się ulewa rzędu 20 mm/h. Później ten deszcz z prognoz gdzieś znikał, a potem znów się pojawiał i znów go nie było. W pogotowiu – jak zawsze – miałem pelerynę. Nawet gdyby w niej nie padało, to i tak byłbym osłonięty przed zimnem. Temperatura odczuwalna w dzień biegu miała wynieść góra 8 stopni Celsjusza. Przejmowałem się tym deszczem tylko z jednego powodu – na trasie chciałem zrobić sporo zdjęć i filmów, a mokry obiektyw źle zbiera ostrość. To była moja jedyna obawa 😉
Ruszyłem w kierunku Charles St., która znajdowała się pomiędzy parkami Public Garden i Boston Common. To właśnie tam w sobotę rozpoczynałem i kończyłem bieg na 5 km. Tym razem, zamiast maty z pomiarem czasu, miałem tam wejść do żółtego autobusu . Miał nas zawieźć do miejscowości Hopkinton, gdzie znajdował się start maratonu.
Jako, że bieg rozpoczynałem w pierwszej fali, tak i do autobusu musiałem wejść w pierwszej kolejności. Dotarłem do ulicy Charlesa. Gdzie okiem nie sięgałem, tam wszędzie widziałem charakterystyczne szkolne busy.
Z prawej strony znalazłem miejsce chwilowego spoczynku. Usiadłem wśród innych maratończyków czekających na wyjazd. Spędziłem tam może z 25 minut, ale czułem się, jakbym tam siedział zaledwie kilka sekund. Wszystko dzięki rozmowom z nowopoznanymi osobami.
Można narzekać, że w USA jest wszystko w rozmiarze XXL i nawet jeśli nie chcesz, to i tak tam przytyjesz. Na jedno narzekać nie można – na ich otwartość na drugiego człowieka. Czy idziesz chodnikiem, czy aktualnie kucasz – szansa, że ktoś Cię zagada, że nawiążesz krótką rozmowę, bądź dłuższą znajomość, jest nieporównywalnie większa, niż w Polsce.
Odjazd autobusów dla naszej strefy, zaplanowano na godzinę 6:45. Startować mieliśmy o godzinie 10:00. Z każdą chwilą pojawiali się nowi biegacz. Wszyscy mieli czerwone numery startowe, które zarezerwowane były dla najszybszych biegaczy w maratonie. Właśnie wtedy, po raz kolejny do mnie dotarło, gdzie ja się do cholery znajduję. W 2012 roku rozpoczynałem swoją przygodę z bieganiem. Rok później udało mi się zdobyć pierwszą gwiazdkę World Marathon Majors, a 10 lat później siedzę sobie w Bostonie na worku foliowym i rozmawiam z innych biegaczami. Znajduję się wśród najszybszych biegowych amatorów na świecie, w najbardziej prestiżowym maratonie na całej kuli ziemskiej. Uszczypnijcie mnie (nawet TAM), bo w dalszym ciągu ciężko mi w to uwierzyć 😉
Ok, my tu gadu-gadu, a trzeba się było przygotować na podróż autobusem. Mogłem do niego zabrać jedynie siebie i wszystko to, co uda mi się zmieścić w takim oto, niewielkim strunowym worku:
Ciężko było mi do niego wpakować dwudaniowy obiad, podwieczorek i mokry prowiant na sam maraton. Ostatecznie się udało i dumny jak paw, ruszyłem w kierunku kubła na śmieci, aby pozbyć się skórki od banana.
Wtem, zza biegaczy wyłonił się Tomasz numer dwa i rzekł: „Wiedziałem, że Cię tu spotkam!”. Tomasza poznałem przed maratonem w Londynie, w 2019 roku. Wjechał do hotelowego lobby Thule Urban Glide, z którym pokonałem – wraz z Magdą – blisko 3000 km. Narzekał, że ciężko się mu biega, bo wózek skręca gdzie i kiedy chce. Wyłoniłem się jak Filip z konopi indyjskich i rzekłem: „Odblokuj Panie przednie koło”. Powiedział, że tak zrobił. Później przyznał, że to był tzw. gamechanger i wspólne treningi z synem nabrały nowej jakości.
Okazało się, że od tej pory byliśmy nierozłączni. Wspólnie mieliśmy pokonać blisko 40 km trasy i spotkać się zaraz za metą.
Panowie w odblaskowych kamizelkach oznajmili, że dalej mogą przejść jedynie osoby z widocznymi, czerwonymi numerami startowymi i ze wspomnianym wcześniej – niewielkim workiem. Miałem i jedno i drugie. Mogłem ruszać!
Przeszliśmy kontrolę, po czym ruszyliśmy w kierunku autobusu.
Weszliśmy do jednego z pierwszych autokarów, w którym tak się prezentowaliśmy:
Nie dość, że byłem w Bostonie i właśnie zmierzałem na maraton, to jeszcze siedziałem przy oknie.
Tyle wygrać!
Nie pamiętam ile dokładnie jechaliśmy na start. Może z 40, a może z 50 minut. Wiem, że cały czas ze sobą rozmawialiśmy i byliśmy najgłośniejszymi osobami w całym busie. Reszta w ciszy i zadumie, a tutaj dwójka Polaków. Gęby rozdziawione, głośne i śmiejące się. No, ale kto Boston Qualifierom podskoczy?!? Myśmy tam jechali na wesele, a nie na stypę.
Wreszcie dojechaliśmy. Wysiedliśmy z busów i zaatakowały nas dwie rzeczy: ostry cień mgły i wszechobecna wilgoć wymieszana z chłodem.
Zza szyby dostrzegłem charakterystyczną planszę z oznaczeniem, że wjeżdżamy na teren Middle High School Hopkinton. Stwierdziłem, że muszę mieć tam zdjęcie. Tomasz zrobił mi zdjęcie:
Ja zrobiłem jemu, po czym chodząc po tej mokrej trawie niczym czaple (aby zbytnio nie zmoczyć stóp przed biegiem), chcieliśmy się dostać tam, skąd przyszliśmy. Wracamy więc tą samą drogą, a zza barierek słyszę: „Hola hola miszczunie! Do kontroli mi tutaj! Raz! Raz! Raz!”.
W trakcie pobytu w Stanach przeżyłem już pierdyliard różnych kontroli. Ściągałem co i gdzie popadnie. Ale ta była z pogranicza absurdu. Widzieli nas, że wychodzimy z bezpiecznej strefy, robimy sobie zdjęcie i zaraz do niej wracamy. No, ale cóż… niech tak będzie.
Kilkadziesiąt metrów dalej dotarłem do bramy, która prowadziła do biegowego miasteczka. Mieliśmy w nim spędzić blisko 2 godziny.
Kolejna kultowa plansza i zobaczcie jak się pięknie za boczki chwyciłem:
Postanowiliśmy się schować w jednym z ogromnych namiotów. Wszyscy, którzy ze mną podróżują, doskonale wiedzą, że w podróży jestem przygotowany na wszystko. Tak było i tym razem. Tomasz powiedział, że fajnie byłoby sobie usiąść. Z tym, że trawa była mokra.
Z worka wyciągnąłem koc ratunkowy i byliśmy uratowani. Ryzyko złapania tzw. wilka spadło do zera. Rozłożyłem go ładnie na trawie i od tej pory mogliśmy sobie siedzieć do woli.
Ba! Mało tego! Zrobiłem nawet trochę miejsca za sobą i zaprosiłem na niego dwójkę nieznajomych biegaczy. Jednemu, po tym gdy go zaprosiłem i usiadł, powiedziałem: „10 dolarów!”. Zdziwił się i uznał, to jako żart 😀
To nie był żart…
Mike – w dalszym ciągu czekam na moje 10 dolców!
Spiker oznajmił, że wkrótce otworzą bramę do stref startowych. Zeszliśmy więc z koca, pozbieraliśmy nasze śmieci i ruszyliśmy pod bramę.
Zjawiskowo wyglądał tłum w tej mgle. Przypominały mi się czasy Playstation 2 i gry Silent Hill. Hopkinton było jakby żywcem wyjęte z jednego z poziomów. Mgła mi nie przeszkadzała. Najważniejsze, że nie padało.
Za pierwszą bramą ustawiliśmy się w kolejnej kolejce. Start miałem rozpocząć w pierwszej fali, ze strefy numer 5.
Staliśmy może z 7 minut, po czym rozpoczęliśmy kolejny, kilkusetmetrowy spacer.
Im dłużej szliśmy, tym mgła zdawała się być jeszcze większa.
Musieliśmy się dostać z punktu „A”, do punktu „B”:
Wskażcie mi na świecie maraton, gdzie głośno od dopingu, jest jeszcze na długo przed samym startem. Spojrzałem na Tomasza i powiedziałem, że dzisiaj czeka nas coś zupełnie wyjątkowego. To jest jedna z tych chwil, którą zapamięta się na całe swoje życie. Są maratony, ale jest także i Boston.
Z lewej odkryłem ogromne TOI-TOIwisko.
Pamiętajcie! Nie stójcie w pierwszych dwudziestu kolejka. Idźcie 8 kolejek dalej, a sprawnie załatwicie wszelkie swoje potrzeby fizjologiczne.
Na chwilę rozdzieliłem się z Tomasz, po czym – gdy tylko zamknąłem się w kabinie – usłyszałem setki kropel uderzających o plastikowy dach. No cóż, widocznie taka wola niebios. Zdjęć będzie mniej, ale trudno. Najważniejsze, że jestem w Bostonie.
Szybko wyskoczyliśmy ze swoich tymczasowych ciuchów, po czym skręciliśmy w prawo, aby wejść do swojej strefy startowej.
Szybka fota i byliśmy gotowi! Obydwaj długo czekaliśmy na ten moment. Nie dość, że Boston, to także medal World Marathon Majors. Tak, zgadza się – Tomasz również tego dnia miał zostać Majorem.
Kilka minut później spiker oznajmił, że właśnie rozpoczęła się 127 edycja najstarszego maratonu na świecie.
Włączyłem Garmina i ruszyliśmy:
Po ww. zdjęciu telefon od razu schowałem do worka strunowego. Miałem plan, aby wyciągać go i robić zdjęcia, gdy tylko przestanie padać. Aktualnie rozpadało się na dobre i nie chciałem ryzykować zalania Pixela, który w Polsce ani nie ma oficjalnej dystrybucji, ani oficjalnego serwisu.
Wspomniałem o planie na zdjęcia, a jaki miałem plan na bieg? Jaki na bieg miał plan Tomasz? Na razie trzymaliśmy się blisko siebie, a ja nawet nie wiedziałem na jaki czas biegnie. Dla mnie wynik na mecie nie miał żadnego znaczenia. Maraton mogłem skończyć nawet po 4 godzinach. Przede wszystkim liczyła się dla mnie dobra zabawa. To miała być nagroda za ciężkie lata przygotowań.
2 komentarze
Cudownie się to czyta, jakbym tam był. Ale nie wypada pisać o dwóch facetach „obydwoje” Gratuluję Majora, nawet nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie…
Dzięki za Twój komentarz. Błąd już poprawiony 😉
Uczucie jest niesamowite. To taka wiśnia na torcie za cały ten włożony trud.
Boston w ogóle to jest jakaś inna bajka. Ten maraton przebił wszystkie, które do tej pory udało mi się pokonać.