Przed Wami druga część relacji z 127th Boston Marathon. W pierwszej części zająłem się podróżą, Expo, a także Fan Fest. Tym razem wreszcie wybiegam na trasę. Najpierw o długości 5 km, aby wreszcie trafić na królewski dystans.
Link do pierwszej części znajdziecie tutaj:
-> 127th Boston Marathon – 17.04.2023 r. [1 część – Podróż, Expo, Fan Fest]
4. B.A.A. 5K
Ponownie, jak miało to miejsce przed maratonem w Nowym Jorku i w Chicago, tak i tym razem miałem wziąć udział w biegu na 5 kilometrów. Do pewnego momentu nie byłem jednak pewien czy w ogóle będę miał taką możliwość.
Organizator przewidział 10 000 pakietów, a chętnych było chyba więcej, niż startujących w maratonie. Starałem się zarejestrować, ale początkowo z marnym skutkiem (o moich perypetiach przeczytacie w podsumowaniu lutego – pkt 2). Ostatecznie, po kilku dniach otrzymałem maila z możliwością kontynuacji płatności i jakoś to poszło.
Start biegu rozpoczynał się o 8:00. Hotel, w którym nocowałem, znajdował się w ścisłym centrum miasta, a więc do startu/mety, miałem dosłownie 8 minut na piechotę.
Zmierzając do namiotu, w którym wydawano koszulki, zrobiłem sobie zdjęcie z wolontariuszami. Widzicie jakie piękne i równie niebieskie mieli kurtki?
Po co komu klasyczne, żółto-niebieskie barwy, skoro można mieć kurtkę w kolorze piaskowca wymieszanego ze srebrem? Ok. Obiecuję, że to był ostatni raz, kiedy pastwiłem się nad swoją kurtką. Słowo (byłego) harcerza!
Kilka minut później zameldowałem się na FB:
Po chwili udało mi się namierzyć Tomasza, z którym w zeszłym roku przemierzałem Chicago. Nie zdążyliśmy się wtedy pokłócić, więc istniała szansa, że tym razem również nie zdążymy tego zrobić. Zamiast tego, w zgodzie pozwiedzamy sobie Boston.
Ścisk i tłok panował w niej niemiłosierny. Na całe szczęście to miał być bieg nie po nową życiówkę, a w tempie konwersacyjnym. Moim celem było zrobienie wielu zdjęć i dobra zabawa.
Kilka minut przed 8:00 zaczęliśmy się przesuwać w kierunku startu.
Minąłem ją, włączyłem Garmina i przetarłem ekran obiektywu w aparacie. Miał mi się przydać przez najbliższe 5 km.
Warunki atmosferyczne były dalekie od tego, co spotkało mnie w czwartek i piątek. Po 30 stopniach Celsjusza nie było już ani śladu. Temperatura odczuwalna nieśmiało dobijała do 10 kresek na plusie.
Chwilę po minięciu pierwszej maty z pomiarem czasu, skręciliśmy ostro w prawo. Później czekała na nas krótka prosta, kościół i kolejny zakręt w prawo.
Trasa nie była skomplikowana. W zasadzie składała się jedynie z 8 zakrętów, które były od siebie oddzielone prostymi:
Krótka prosta, zakręt w lewo i trafiliśmy na Commonwealth Avenue – jedną z głównych ulic w centrum Bostonu.
To właśnie tam zrobiłem zdjęcie w przy oznaczeniu 1 mili.
Doping był spory, ale po tym, co słyszałem o tej piątce, spodziewałem się większych wiwatów. Może po prostu wszyscy szykowali się na poniedziałkowe zdzieranie gardeł?
Na końcu prostej czekał na nas krótki tunel, a następnie ostry zakręt w lewo.
Dotarłem do miejsca, w którym za 2 dni będę bliski ukończenia maratonu. To, że znajduję się na trasie maratonu sugerowała niebieska linia, którą pamiętam chociażby z Berlina.
Zakręt w prawo, a następnie w lewo.
I na horyzoncie widziałem już metę, która od wielu miesięcy śniła mi się po nocach.
Zamiast przyspieszyć, zwolniłem. Gdy byłem bliżej, zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć:
A następnie – po raz kolejny – wszedłem na żywo:
To, że nie była to meta biegu na 5 km, sugerował m.in. napis, który znajdował się na górnej części bramy:
Minąłem ją z gracją, po czym wróciłem do biegu. Skończyłem prostą, po czym – ostatni raz tego przedpołudnia – skręciłem w lewo.
Zdjęcie przy oznaczeniu 3 mili, kilkaset metrów i voilà!
Na szyi zawisł medal, po czym przechodząc przez namiot, odebrałem dary losu.
Powrót do hotelu, szybki prysznic i byłem gotowy na dalsze zwiedzanie Bostonu. Było chłodno, ale w dalszym ciągu nie padało.
Wieczorem rozłożyłem wszystko ładnie na korytarzu.
Bardziej przygotowany już być nie mogłem.
2 komentarze
Cudownie się to czyta, jakbym tam był. Ale nie wypada pisać o dwóch facetach „obydwoje” Gratuluję Majora, nawet nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie…
Dzięki za Twój komentarz. Błąd już poprawiony 😉
Uczucie jest niesamowite. To taka wiśnia na torcie za cały ten włożony trud.
Boston w ogóle to jest jakaś inna bajka. Ten maraton przebił wszystkie, które do tej pory udało mi się pokonać.