Luty minął, a startów jak nie było, tak nie ma. To znaczy gdzieś tam sobie są, ale jeszcze na żaden się nie skusiłem.
A na co skusiłem się w ubiegłym miesiącu?
Ile słodyczy wyjadłem Magdzie gdy ta słodko spała ścianę obok?
Sprawdźmy!
1. Kilometraż.
Tak wygląda kalendarz (po kliknięciu jest zdecydowanie bardziej czytelny):
Widać jak na dłoni, że wróciłem do swojej strefy komfortu – mojego prestiżowego cyklu nieustannych biegów na dystansie 20 km 😉
Na razie jest mi z tym niezwykle dobrze. Domyślam się jednak, że wkrótce może pojawić się monotonia. Bo ileż można biegać na tej samej trasie i w większości w takim samym tempie? Na razie można, a jak już nie będzie można, bo będzie mi się to odbijać czkawką, to wtedy zapodam coś sobie z treningów, które rozpisywał mi Dawid Malina. I pojawi się wyczekiwane urozmaicenie.
W lutym aż 6 razy odwiedziłem bieżnię. To dla mnie bardzo dobra alternatywa, gdy za oknem smog, bądź wiatr, który wywraca kubły na śmieci i zrywa pranie. Bądź właśnie chce to zrobić.
A tak to fajnie ciepło, iPad i przykładowo dokument o Robinie Williamsie ♥
W lutym przebiegłem 221 km i 50 m:
Znowu pykło/pyknęło ponad 200 km.
I w to mi gra!
2. B.A.A 5K.
Pamiętam, że gdy rejestrowałem się na maraton do Berlina w 2013 roku i był to ostatni rok, w którym liczyła się kolejność zgłoszeń, a nie łut szczęścia, prawie rozwaliło serwery w południowej Europie. Mimo wszystko rejestracja przebiegła sprawnie.
No to poruszmy temat zapisów na B.A.A. 5K – biegu na dystansie 5 km, który odbędzie się przeddzień maratonu w Bostonie. Miejsc było chyba 10 000, a chętnych wielokrotnie więcej. Po kilku godzinach walki dotarłem do tuzina różnych i równie dziwnych błędów. „404” był najmniejszym problemem. Niby dostałem maila, że się zarejestrowałem, ale płatność z karty nie zeszła. Więc tak jakbym zjadł ciastko i w dalszym ciągu je miał. Tak się nie da, co nie?
Szybko napisałem do nich maila, że jak to tak?
Co oni sobie myślą?!?
Odpisali, że przepraszają i się poprawią. Wkrótce prześlą mi maila z linkiem do płatności. Jak napisali, tak też zrobili. 2 dni później z karty zeszło mi 55 $ i mogłem odetchnąć z ulgą.
Dodam, że to nie jest mój pierwszy bieg w ramach bostońskiej piątki. Pierwsza próba miała miejsce w maju 2021 r.
Niestety bieg rozegrałem wirtualnie. A bieganie wirtualnie, to jak lizanie kinder czekoladę przez celofan.
Nic w tym fajnego, a dodatkowo mocno szeleści :/
3. Widziałem samoloty, a one widziały mnie.
Fajnie jest co jakiś czas podjechać do kogoś i wprosić się na jego trasę, a dodatkowo – po treningu – wprosić się także do jego łazienki i skorzystać z ciepłej wody i pachnących kosmetyków. Ba! Nawet wytrzeć się w czysty ręcznik, a na końcu dostać jeszcze 2 babeczki z kajmakiem.
Z Krzysztofem umówiłem się kilka miesięcy wcześniej. Było warto czekać. Zabrał mnie w rejon, który od kilku lat kojarzy mi się tylko z jednym, a więc z lotem do Frankfurtu i oczekiwaniem na kolejną przesiadkę.
Wspólnie pokonaliśmy 23 kilometry.
Widziałem 2 starty i 2 lądowania.
Było fajnie!
4. Boston Celebration Jacket.
Nie ma chyba bardziej kultowego biegowego odzienia, niż okolicznościowa kurtka z maratonu w Bostonie. To taki św. Graal każdego maratończyka. Odzienie, które daje +100 do seksapilu i co najmniej +100 000 do prestiżu. Czy tak jest i w tym roku?
Po poniższych zdjęciach, mocno śmiem w to wątpić:
Według mojej opinii, którą podparłem opinią amerykańskich naukowców, ten model ma się nijak do typowej, bostońskiej kurtki, gdzie jednorożec jest przepięknie wyszyty na plecach:
Fajnie, że kurtka jest zrobiona z butelek, opon i opakowań po płynie do mycia naczyć, ale… ja chcę naszytego jednorożca! Przecież górna część wygląda jak peleryna!
Na szczęście da się to zmienić. Na jednej z grup odkryłem trik pewnego biegacza. Wykorzystał on stare gacie i wszył je sobie pod pelerynę:
Macie jakieś za duże spodnie z dresu w takim kolorze?
Odpiszcie.
Pilne!