Tomasz oznajmił, że fajnie, gdybyśmy pobiegli poniżej 3:30 h, ale sam nie był pewien, czy uda mu się utrzymać tempo 4:59 min/km. Odparłem, że ok. Od razu jednak pokreśliłem, że będę robił zdjęcia, więc niech się mną nie przejmuje. W zgodzie ruszyliśmy przed siebie.
Na pierwszych dwóch kilometrach nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Musicie mi uwierzyć na słowo, że padało, pierwszy kilometr to był w zasadzie nieustanny zbieg. Później delikatny podbieg i znowu zbieg. Po bokach mijaliśmy domki wielorodzinne. Zaraz za nimi rozciągał się gęsty las.
Od jednego Amerykanina, którego spotkałem na śniadaniu, a który pokonał już 4 Bostony, dowiedziałem się, że początek jest niezwykle tłoczny. Obok ciebie znajduje się kilka tysięcy biegaczek i biegaczy, którzy poruszają się zaledwie dwoma pasami jezdni. Nie kłamał.
Na tym etapie ciężko było kogokolwiek wyprzedzić. Nam na tym nie zależało, bo biegliśmy wolniej. Wszyscy ci, którzy do swojej strefy startowej weszli za późno, mieli jednak kłopot z tym, aby wysunąć się na jakąś dobrą pozycję.
Po pokonaniu 2-ego kilometra wreszcie przestało padać. Zerwałem z siebie pelerynę pielgrzyma i wreszcie mogłem odsłonić swoje plecy:
Wreszcie mogłem też wykonać kilka zdjęć. Dzięki temu macie obraz tego, jak było tam wąsko i jak wielki tłok tam wtedy panował.
Pierwsza piątka minęła nieco za szybko:
1 km – 4:25 min
2 km – 4:49 min
3 km – 4:35 min
4 km – 4:33 min
5 km – 4:40 min
Chociaż co jakiś czas spoglądałem na pomiar tempa i wiedziałem, że jest szybko, to nic nie mogłem z tym zrobić. Po pierwsze nie mogliśmy za bardzo zwolnić, aby nie przeszkadzać szybszym biegaczom, których w naszej strefie było na pęczki. Po drugie, w większości biegliśmy z górki, a tłum niósł jak szalony.
Po minięciu oznaczenia pierwszych 5 km obydwoje stwierdziliśmy, że zwalniamy. Początek maratonu w Bostonie może się okazać niezwykle zgubny. Wiecie, jest z górki, nogi niosą – tylko przyspieszać. Na pohybel maratońskim założeniom!
Nic bardziej mylnego.
Później na trasie pojawia się istny rollercoaster z podbiegami długimi na blisko 2 kilometry. Jeżeli wypstrykasz się z całej mocy na samym początku, to w drugiej części trasy możesz mieć kłopot, aby utrzymać założone tempo.
Po minięciu 6-ego kilometra zameldowaliśmy się w miejscowości Ashland:
Niestety znowu rozpadało się na dobre, więc telefon musiałem schować głęboko do pasa biegowego.
Wkrótce pokonałem 10-ty kilometr.
Garmin oznajmił, że zrobiłem to w 46 minuty i 53 sekundy
Po telefon sięgnąłem jakiś kilometr dalej, gdy zameldowaliśmy się w centrum kolejnego miasta – Framingham.
Ulice nagle były o wiele szersze i wreszcie można było poczuć więcej luzu. Biegło mi się rewelacyjnie. Warunki pogodowe były wymarzone. Najlepiej biega mi się w temperaturze maksymalnie 10-11 stopni Celsujsza, a wtedy tak tam było. Wiatr nie istniał. Zamiast niego byli kibice – setki tysięcy ludzi, którzy starali się szczelnie wypełnić całą trasę.
To co wyprawiali przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie ważne, że pada i pogoda raczej barowa. Całymi rodzinami powychodzili z domów i żywiołowo nas dopingowali. Robili to tak głośno i tak szczerze, że czułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy. Że to co właśnie robię, ma dla nich znaczenie.
Dotychczas wziąłem udział w kilkudziesięciu maratonach. Przeżyłem wiele różnych emocji, ale takich jak tam, wtedy na trasie w Bostonie, jeszcze nigdy wcześniej. To było kapitalne uczucie.
Gdy tylko nadarzała się okazja, to hurtowo zbijałem piątki.
Bawiłem się znakomicie. Podbiegałem to do lewej, to do prawej strony. Nie miałem na sobie pasa do pomiaru tętna, więc niestety nie wiem jak bardzo serce musiało nad tym wszystkim nadążyć. Biorąc pod uwagę dodatkowo wiele podbiegów, które musiałem pokonać, to muszę przyznać, że nie miało ze mną łatwo.
Do tego 10-ego kilometra trasa prowadziła w dół. Oczywiście były momenty, w których na horyzoncie pojawiły się krótkie i upierdliwe podbiegi, ale na tym etapie były one zupełnie nieszkodliwe.
Minęliśmy siódmą milę, a chwilę później pana z dużym psem.
Milę później trafiliśmy na spory podbieg.
Za plecami zostawiliśmy Framingham i właśnie witaliśmy się z Natick.
Na tym etapie chyba należy wspomnieć o naszej wspólnej zabawie. Wraz z Tomaszem mieliśmy na plecach takie same kartki. Jako dowód dołączam niniejszą fotografię:
W pewnej chwili zagadała do nas jedna z biegaczek: „Hej! Mogę Wam zrobić wspólne zdjęcie!”.
No ok. Podałem telefon, wyrównaliśmy krok, po czym zerknąłem jak wyszło. Zdjęcie fajne, tylko szkoda, że Pani nie dała wcześniej znać, że wykona je w sepii :/
Nie ważne… wracam do naszej przepysznej zabawy.
Na kartce mieliśmy napisane, że dzisiaj kończymy Majora i można – cytując – „Dodać nam otuchy”. W związku z tym liczyliśmy ile osób w ogóle zauważy te kartki i coś nam powie. Pierwsza osoba odezwała się gdzieś na drugim kilometrze trasy. Gdy ktoś nas mijał z podobną kartką na plecach, wtedy zabiegaliśmy mu drogę od dwóch stron i wskazywaliśmy, że my też jesteśmy tacy fajni!
Albo był taki moment, że przez dłuższy czas nikt nie zwracał na nas uwagi. Zwolniłem więc i ostentacyjne wskazałem palcem na plecy Tomasza pytając, a wręcz krzycząc: „Can I cheer you on?!?”. A on odparł: „Yes you can!”.
Pamiętam, że wydarłem się na cały głos, że łał! Ktoś tu kończy dzisiaj Majora! Potem Tomasz zwalniał i cała scena rozgrywała się od nowa. Normalnie boki zrywać, a potem je zszywać i znowu zrywać! Takie z nas były zgrywusy.
Co było fajnego z Natick? Na pewno Mikołaj na jego rogatkach, a zaraz po nim – fajny zbieg.
Choć wcale nie majstrowałem przy zdjęciach i nie podbijałem kolorów, to dopiero teraz do mnie dotarło jak soczyście żółte były te dwie linie, którymi aktualnie się poruszałem.
Zdjęcie ze znakiem, który informował o maratonie? Albo z żołnierzami? Bądź z trójką dziewczynek, które puszczały dla nas bańki? Czemu by nie!
Skoro oni byli tu dla nas, to trzeba było im podziękować. Wejść w interakcję.
Wiecie były sytuacje, w których w ogóle nie chciało mi się pić i jeść, a mimo wszystko sięgałem po banana, bądź wodę. Wszystko z powodu dzieci. Już tłumaczę w czym rzecz. Maluchy trzymały kubki z nadzieją, że ich pomoc nie pójdzie na marne.
Pamiętam taką jedną – na oko – 5-letnią dziewczynkę. Trzymała kubek wielkości dużego jajka niespodzianki, bo większego nie była w stanie utrzymać. Podbiegłem do niej, po czym wziąłem kubek i się napiłem. Jej ojciec głośno mi podziękował i rzekł, że to wiele dla niej znaczy. Proszę uwierzyć, że dla mnie też 😉
Wspominałem o rollercoasterze. W Natick było sporo krótkich podbiegów, które płynnie przechodziły w równie krótkie zbiegi. Za kilkaset metrów sytuacja się powtarzała.
W pewnym momencie, z mojej prawej strony pojawiło się spore bajoro. Postanowiłem, że uczczę to pierwszym stories na Instagramie:
Zza kulis tak to wyglądało:
Bajora zniknęły, a my zbliżaliśmy się do centrum miasta. W oddali było już widać charakterystyczny kościół.
Z prawej strony zauważyłem wyciągnięte dłonie. Trzeba to było wykorzystać:
Na naszym koncie pojawiła się kolejna seria zbiegów i podbiegów. Tak w zasadzie cała trasa Bostonu to mocny trening dla mięśni. Wykorzystujesz ich cały potencjał, bo wiadomo, że zależnie od nachylenia terenu, aktywowane są nowe partie mięśni.
Minęliśmy 20-sty kilometr i wkroczyliśmy do kolejnej miejscowości – Wellesley. Wiem, że nie spowiadałem się Wam z czasów poszczególnych kilometrów pomiędzy 10-tym, a 20-stym. Tak w skrócie opiszę, że nieustannie obracaliśmy się wokół tempa 4:50 min/km.
Wkrótce, z daleka, zaczął do nas dochodzić delikatny pisk. Kilkadziesiąt metrów później był to już wrzask, a gdy zbliżyliśmy się bliżej. Panie drogi! Co tam się działo!!!
Trafiliśmy na jeden z ciekawszych fragmentów bostońskiej trasy – „Wellesley Scream Tunnel”. Ciekawszy szczególnie dla maratończyków płci męskiej.
Jest to kilkaset metrów, które po brzegi wypełniają uczennice koledżu Wellsley. Krzyczą, piszczą, dopingują, no i trzymają w dłoniach kartki z prostym komunikatem: „Kiss me!”.
Gdy tak wśród nich biegłem, czułem się jak w jakiejś dodatkowej scenie w filmie Seksmisja. Tak, jakbym to ja był ostatnim samcem alfa na tej planecie.
Wiem, że film nie odda tego, jak tam było głośno. Mimo wszystko spróbuję. Poniżej macie część tego tunelu krzyku:
Spojrzeliśmy na siebie z Tomaszem i nie za bardzo wiedzieliśmy co powiedzieć. Czy to się wszystko dzieje naprawdę? Czy to jedynie sen? Za chwilę się zbudzimy i się okaże, że jesteśmy dopiero w trakcie walki o kwalifikację do Bostonu?
Tunel się skończył i zaczęły się kolejne zabudowania.
Z prawej strony zauważyłem oznaczenie 13-stej mili. Przy okazji wybaczcie za ten kciuk, który pojawia się na prawie każdym zdjęciu. Zupełnie nie byłem w stanie nad nim zapanować.
Zaraz po zrobieniu tego zdjęcia, w oddali dostrzegłem matę z pomiarem czasu. Rozdzielała ona trasę maratonu na dwie – równe połowy.
Było tam tak szeroko i jednocześnie tak dużo kibiców, że dałem się ponieść chwili. Rozłożyłem ręce i zacząłem się zbliżać to do lewej, to do prawej strony. Gdy byłem bliżej maty, rozpocząłem sprint. Przez chwilę poruszałem się w tempie 2:35 min/km.
Przeskoczyłem oznaczenie półmaratonu i wykonałem kolejne zdjęcie. Czy znajdował się na nim wyciągnięty kciuk? Głupie pytanie. Oczywiście, że tak!
Półmaraton pokonałem w czasie 1:41:06.
Czułem, że tętno przekroczyło granicę rozsądku, tak więc zwolniłem, aby wyrównać oddech. Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na więcej tego typu akcji, bo czeka jeszcze na mnie m.in. Wzgórze Złamanych Serc.
2 komentarze
Cudownie się to czyta, jakbym tam był. Ale nie wypada pisać o dwóch facetach „obydwoje” Gratuluję Majora, nawet nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie…
Dzięki za Twój komentarz. Błąd już poprawiony 😉
Uczucie jest niesamowite. To taka wiśnia na torcie za cały ten włożony trud.
Boston w ogóle to jest jakaś inna bajka. Ten maraton przebił wszystkie, które do tej pory udało mi się pokonać.