Chwyciłem kubek z izotonikiem, po czy pobiegliśmy dalej. Niestety systematycznie zbliżaliśmy się ku końcowi.
Trasa na pierwszy rzut oka może się wydać monotonna. Ze zdjęć można wywnioskować, że biegliśmy jedynie wśród domków jednorodzinnych, drzew i ludzi. Co może być w tym ciekawego?
Z racji tego, że co chwile zmienialiśmy miasta, co chwilę coś się działo i naprawdę nuda nam nie doskwierała.
Na 25-tym, po lewej stronie trasy, dostrzegłem faceta w okularach, a on dostrzegł mnie. Spojrzałem mu głęboko w oczy, a on to odwzajemnił. Wiedziałem, że czeka tam właśnie na mnie. Zresztą zerknijcie na poniższy baner:
Przyznał, że to dla mnie wycinał te wszystkie litery i pożyczył od córki kilka różowych kartek, które później pięknie skleił.
Kilkadziesiąt metrów dalej rozpoczął się jeden z bardziej stromych zbiegów:
Bardzo subtelnie zaczęliśmy skręcać w prawo. To była kolejna z pułapek, które porozstawiano na trasie. Kusi, aby przyspieszyć do tempa 3:48 min/km, ale nie warto było tego robić.
Nic w przyrodzie nie ginie. Skoro teraz było w dół, to następne metry zapewne będą raczej pod górę. Tak naprawdę, to właśnie rozpoczęła się najbardziej wymagająca część trasy. Od oznaczenia 16-tej mili, a więc wzgórza „Newton Hill”, przez kolejne 5 mil (8 km) w zasadzie tylko się wdrapywaliśmy.
Zbiegi co prawda się pojawiały, ale nie były tak mocne, jak podbiegi. W nogach mieliśmy już ponad 25 km. Każda kolejna zmiana nachylenia, była coraz bardziej odczuwalna.
Minęliśmy oznaczenie 17-stej mili.
Choć wśród mnie cały czas biegli ludzie z czerwonymi numerami startowymi, ich tempo – podobnie jak moje – dalekie było od tego, które jest potrzebne aby złamać granicę 3 godzin. Z tego co widzę, nie tylko ja zamierzałem się po prostu dobrze bawić.
Wspomniałem o podbiegach, to chyba należy zaakcentować ten, który wyrósł przed nami pół mili dalej. Trudno jest do oddać na zdjęciach, ale naprawdę, był on odczuwalny.
Dotarliśmy do kolejnej maty z pomiarem czasu. Tym razem padło na matę z oznaczeniem 30-ego kilometra. Czas jaki tam uzyskałem wyniósł 2:27:20. Uczciłem to wraz z uczniami Boston College. Ponoć byli pod sporym wrażeniem mojej formy i ogólnie tego, jak się prezentowałem.
To chyba gdzieś w tamtej okolicy Tomasz zwolnił. Przez chwilę biegliśmy razem. Później odparł, że skoro czujesz moc, biegnij dalej. Czy ją czułem? Energia rozpierała mnie od środka, na cztery strony świata. Pożegnałem się z nim i pognałem dalej.
Na trasie starałem się pić, choć wcale mi się nie chciało. Zamiast pragnienia, na trasie przemówiła do mnie Matka Natura, która wyszeptała mi słodko do ucha: „Marku! A może byś tak sobie poszedł na krótko do TOI-TOI’a? Hmm? Mój Ty słodziaku kochany”. No kurde, Matce Naturze się nie odmawia, bo później może się to różnie skończyć.
Akurat z lewej strony pojawił rząd plastikowych toalet.
Wbiegłem do jednej z nich i po jakiejś minucie byłem jak nowonarodzony.
Ale co tam widzą piękne oczy me! Czyżby to flaga Polski?!
Chyba tak. Raczej tak. To ona!
Pierwsi kibice z Polski, więc musiałem im osobiście podziękować.
Kilka milionów akapitów wcześniej, wspomniałem Wam o Wzgórzu Złamanych Serc (Heartbreak Hill). To nic innego jak najbardziej stromy i najbardziej odczuwalny podbieg na całej trasie maratonu. Stromy, no bo jest stromy, a odczuwalny, bo pojawia się między 20, a 21 milą trasy (32-34 km).
Jakkolwiek romantycznie to nie zabrzmi, skróciłem krok, a także zabrałem się energiczne wymachiwanie rękami. Przy okazji dziękowałem kibicom za doping i rozglądałem się na boki, aby na dłużej zapamiętać ten moment.
A podbieg trwał i trwał w najlepsze.
Na jego końcu zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie. Od tej pory w znacznej większości miało już być tylko z górki.
Po drugiej stronie wzgórza wreszcie można było nieco odpocząć. Puściłem lekko nogi i niestety dotarło do mnie, że do mety mam już mniej, niż 10 km.
Pojawiło się oznaczenie 35-ego kilometra. Płynnie biegliśmy do Brookline – ostatniej miejscowości przed Bostonem.
Z nieba zaczęła się sączyć mżawka. Obiektyw telefonu zaatakowało wiele małych kropli. Z prawej strony zauważyłem namiot medyczny. Podbiegłem tam, grzecznie się ukłoniłem i spytałem, czy szanowni państwo macie może chusteczkę? Nastąpiła konsternacja. Spodziewali się, że spytam o wazelinę, plaster, albo coś przeciwbólowego. A tu jakiś Polak domaga się chusteczki. Skandal!
Widziałem, że ekipa zaczęła ostro grzebać w pudłach i po jakiejś minucie przynieśli mi papierowy ręcznik. Podziękowałem i wróciłem do biegu. Zabrałem się za wycieranie telefonu.
Jakieś 12 metrów dalej zaczęło padać. Na początku tak nieznacznie, a potem już tak o wiele bardziej brutalnie. Telefon z chusteczką schowałem do worka licząc na to, że do mety zrobię jeszcze kilka zdjęć. Skupiając się na biegu, a nie na zdjęciach – w tym najgorszym deszczu – kilometry wchodziły średnio po 4:28 min/km.
2 komentarze
Cudownie się to czyta, jakbym tam był. Ale nie wypada pisać o dwóch facetach „obydwoje” Gratuluję Majora, nawet nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie…
Dzięki za Twój komentarz. Błąd już poprawiony 😉
Uczucie jest niesamowite. To taka wiśnia na torcie za cały ten włożony trud.
Boston w ogóle to jest jakaś inna bajka. Ten maraton przebił wszystkie, które do tej pory udało mi się pokonać.