Po jakichś 20 minutach przestało padać i mogłem to uczcić zdjęciem przy oznaczeniu 25-tej mili. Od jakiegoś kilometra znajdowaliśmy się w Bostonie.
W niedługim czasie trafiłem na informację, że do mety pozostała tylko mila (to właśnie tam wyprzedził mnie Tomasz numer jeden, z którym od kilku dni przemierzałem Boston). Maraton skończył w rewelacyjnym czasie: 3:06 h.). Był też znajomy napis i podbieg pod mostem, który pokonałem w trakcie sobotniej piątki.
Dla mnie był to jasny sygnał, że jeszcze tylko zakręt w prawo:
A potem w lewo i będzie meta:
Zanim ruszyłem spełniać swoje największe biegowe marzenie, na chwilę przystanąłem i spojrzałem na koniec drogi, którą rozpocząłem w 2013 roku. To była cholernie długa droga. Pełna zakrętów, wzlotów i upadków. A teraz… a teraz ją wreszcie zakończę.
Trudno opisać co ja wtedy czułem. To była mocna mieszanka radości, ekscytacji i spełnienia. W trakcie swoich 12 lat – jako biegacz – jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy.
Podziękowałem za zdjęcie, po czym rozpocząłem ostatnie 800 metrów trasy. Im bliżej byłem jej końca, tym jeszcze mocniej zwalniałem. Rozkoszowałem się każdą jedną sekundą. Chciałem aby to trwało najdłużej, jak się da.
Od medalu 127 edycji Maratonu Bostońskiego, a także medalu finiszera World Marathon Majors, dzieliły mnie już tylko metry:
Podziękowałem za kolejne zdjęcie, po czym przekroczyłem metę najbardziej prestiżowego maratonu na świecie.
Dostałem wodę, po czym z daleka dojrzałem niebieski namiot. Wzruszenie odebrało mi mowę.
Podszedłem bliżej. Łzy ciekły mi po policzkach.
Wykonałem zdjęcie, na którym przybrałem dziwną minę:
Ale ciężko jest płakać ze szczęścia i uśmiechać się do zdjęcia 😉
Pamiętam, że jedna z kobiet włożyła mi telefon i chusteczki do pojemnika, a druga dała medal. Nawet nie pamiętam czy w ogóle skanowali mój kod QR z numeru startowego. Prawdopodobnie to zrobili, ale byłem w stanie takiej euforii, że tego nie zauważyłem.
Włożyłem medal na szyję i zaprezentowałem się na tle ścianki:
Ależ ja byłem wtedy szczęśliwy! Lata walki o kwalifikację do Bostonu wreszcie zaprocentowały. Miałem w kolekcji dwa piękne medale:
Tak jak wspominałem, wynik nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Mimo wszystko, biegając od lewej do prawej, biorąc pod uwagę wszystkie te wymagające podbiegi, czekając prawie 2 minuty na papierowy ręcznik, korzystając przed ponad minutę z TOI-TOI’a i wytracając czas na przybijanie piątek i całusy, do mety dobiegłem w czasie 3:32 h. Jak dla mnie to znakomity czas.
Gdybym od samego początku skupił się tylko i wyłącznie na szybkim tempie, to do mety dobiegłbym w jakieś pół godziny szybciej. Ale po co? Szybko to ja się w życiu już nabiegałem. Teraz mogę się tym bieganiem bawić.
Niedaleko niebieskiego namiotu dołączył do mnie Tomasz nr dwa. Co miał na szyi? Sami się przekonajcie:
Do ekipy Majorów dołączyli także moi pozostali znajomi:
Łącznie w Bostonie Majorami zostały 2 Polki i 16 Polaków. Fajnie, że aż 7 osób znam osobiście.
Kilka metrów za namiotem otrzymałem folię i tak opatulony nagrałem poniższe wideo, w którym na gorąco komentuję to, w czym właśnie wziąłem udział:
Zmierzając do hotelu dotarło do mnie, jak bardzo jest mi zimno. Przez te wszystkie emocje nie dostrzegłem, że cały czas pada i wzmógł się wiatr, który uprzykrzał nam życie od 35-ego kilometra.
Wziąłem prysznic, po czym wraz Tomaszem numer 1, wyszedłem na miasto.
Nawet nie zliczę ile osób gratulowało nam Bostonu, a gdy dodatkowo dostrzegli mój medal World Marathon Majors, to od razu było widać dodatkowy ruch źrenic. Jakieś 20 osób zrobiło sobie ze mną zdjęci. Mówili, że albo są na początku swojej drogi po ten medal, albo np. brakuje im Tokio i nie za bardzo wiedzą w jaki sposób zdobyć pakiet startowy.
Tak szczerze, to myślałem, że pójdziemy na jakieś tańce i wrócimy o świcie. Ale tak równie szczerze, to byłem zajechany jak jeszcze nigdy przedtem.
Nieustanne zrywanie tempa i te wszystkie podbiegi doprowadziły moje nogi do chwilowej agonii. Byłem w stanie chodzi i nawet kucać, ale w tym stanie nie przetańczyłbym nawet jednej zwrotki.
Dzień później zrobiliśmy sobie jeszcze dodatkowy spacer. Pogoda była idealna, aby wykonać dodatkową sesję wraz z medalem Majora:
Chodziłem po Bostonie wydając takie oto dźwięki:
Cóż to był za maraton!
Bostonie – kłaniam się w pas i cholernie Ci dziękuję!
6. Epilog.
Nie wiem ile dokładnie trwa przeczytanie powyższej relacji. Tekstu i zdjęć jest sporo. Są filmy, ale przede wszystkim emocje tak wielkie, że nie byłem w stanie jakoś bardziej tego skondensować. Teraz widzę, że to jest bardziej opowieść, niż suche fakty, że na tym kilometrze to tempo było takie, a później wziąłem żel i biegłem dalej.
Od zawsze byłem przekonany, że to Nowy Jork czy Chicago są jakoś tak bardziej ikonicznie, aniżeli Boston. W Nowym Jorku jest przecież więcej miejsc do zwiedzania, a i trasa wydaje się być bardziej urozmaicona. Biegnie się w miejscach, które można rozpoznać w wielu filmach i serialach.
Po przekroczeniu mety w Bostonie widzę w jakim wielkim byłem błędzie. W takim Nowym Jorku turyści są od poniedziałku do piątku, przez wszystkie 365 dni w roku. Nawet gdy nastaje czas maratonu, to mimo wszystko gubi się on wśród tej całej metropolii. Ciężko poczuć tam klimat biegu. Zamiast tego jest tłok i wszechobecny smród. Nowy Jork nie należy do najbardziej pachnących miast na świecie.
Dla Bostonu maraton to rzecz święta. Celebruje się go na każdym kroku. Widać, że miasto żyje tym na długo przed strzałem startera. Nie wiem, może gdyby w czwartek i piątek padało, zamiast tych 30 stopni i słońca, to tak bardzo bym tego miasta nie wychwalał. Nie był nim tak zauroczony. Fakt jest taki, że pogoda przed maratonem dopisała, jak mało kiedy. Spacerowałem po centrum i cały czas wdawałem się w liczne dyskusje. Było po prostu niezwykle miło.
Maraton w Bostonie to kawał historii, to maratoński klimat, który na każdym kroku czuć w powietrzu. Fan Fest, o którym pisałem Wam w pierwszej części, to był dla mnie strzał w dziesiątkę. Na zupełnym chillu można było się rozłożyć na fotelu i słuchać dobrej muzyki. Dawno nie byłem na tak genialnym pikniku.
Czy maraton w Bostonie przebił wszystkie moje poprzednie Majory?
TAK! Nie ulega to wątpliwości.
Boston to miejsce, w którym każdy maratończyk – choć raz w życiu – musi się pojawić. Nie wiem czy gdziekolwiek indziej, poczuje takie same emocje, jak właśnie w Bostonie. Jedyny minus dotyczy tego, że po Bostonie już nic nigdy nie będzie takie same. Poprzeczka jest zawieszona niezwykle wysoko.
Prestiż tego maratonu wynika też z tego, że cholernie ciężko się jest do niego dostać. Jasne, możesz to zrobić w ramach zbiórki na organizacje charytatywne, ale musisz dysponować co najmniej 5000 $. Jeżeli masz 10 000$, to tym lepiej. Są też zagraniczni tour operatorzy, ale oni mogą sprzedać pakiety startowe jedynie swoim rodakom.
Jak więc się tam dostać?
Trzeba sobie wybiegać czas. Tak się on prezentuje dla poszczególnych grup wiekowych z podziałem na płeć:
W swojej grupie wiekowej (35-39) – dla bezpieczeństwa, bo niekiedy od ww. czasu organizator ucina jeszcze kilka minut – wolałem zrobić wynik poniżej 3h. Dla amatora taki czas to już nie przelewki. Trzeba zapieprzać. I nie ważne czy właśnie zacząć padać śnieg, czy już przestał.
W życiu nie sądziłem, że będę kiedyś Boston Qualifierem. Warto było ciężko pracować i warto było walczyć o marzenia. 10 kwietnia 2022 r. w Gdańsku metę przekroczyłem z czasem 2:57:11 i drzwi do Bostonu, a także do medalu World Marathon Majors, nagle się przede mną otworzyły.
127th Boston Marathon przeszedł moje oczekiwania. Rozwalił mnie na łopatki i emocjonalnie przeorał. Bawiłem się jak dziecko od pierwszego, do ostatniego kilometra. Nie ma na świecie miejsca, w którym maratoński doping byłby tak spektakularny. Gdzie doceniają to, co robisz. Chociaż przecież robisz to dla siebie, a nie dla nich.
Kilka osób pytało mnie: „Marku – co teraz? Jaki jest twój kolejny cel?”.
Odpowiem w ten sposób: „Na Maratonie Warszawskim udało mi się przekroczyć metę z wynikiem 2:55:45. Przy okazji udało mi się wywalczyć kwalifikację do Bostonu na 2024 rok. Chciałbym tam jeszcze wrócić i spróbować ponownie przeżyć te wszystkie emocje”.
Bo wiecie… są maratony, jest i Boston ♥
2 komentarze
Cudownie się to czyta, jakbym tam był. Ale nie wypada pisać o dwóch facetach „obydwoje” Gratuluję Majora, nawet nie wyobrażam sobie, jakie to uczucie…
Dzięki za Twój komentarz. Błąd już poprawiony 😉
Uczucie jest niesamowite. To taka wiśnia na torcie za cały ten włożony trud.
Boston w ogóle to jest jakaś inna bajka. Ten maraton przebił wszystkie, które do tej pory udało mi się pokonać.