Półmaraton w Tarnowskich Górach to był jeden z tych startów, którego początkowo w ogóle nie planowałem. Do tej pory ww. miasto kojarzyło mi się przede wszystkim z dworcem PKP, na którym pociąg relacji Katowice-Kłobuck, czekał zdecydowanie najdłużej w trakcie blisko 2-godzinnej przejażdżki. Pamiętam, jak jeździłem nim do swojej przyszłej żony Eweliny i walczyłem o Jej względy. Pamiętam też co się działo, gdy doczepili o jeden wagon za mało i ludzie pakowali się oknami i podłokietnikiem, aby tylko mieć miejsce przy oknie. Wtedy jeszcze nie nie widziałem, że kilkanaście lat później Tarnowskie Góry odwiedzę w zupełnie innych okolicznościach przyrody. Jak w ogóle do tego doszło? Już tłumaczę.
Pewnego dnia odezwał się do mnie Marcin, który spytał w krótkich – żołnierskich słowach: „Poszukują pacemakerów na 1:30 h i 1:35 h. Wchodzisz w to?”. Szybko spojrzałem do kalendarza. Tydzień później w tyskiej połówce miałem powalczyć o jakiś przyzwoity wynik (czyt. ponownie zbliżyć się do wyniku 1:20 h). W takim układzie 1:30 h odpada. Panie, zapisuj mnie Pan na 1:35 h, ok? Wkrótce nawiązałem kontakt z organizatorem, spojrzałem do regulaminu, rozeznałem trasę i byłem gotowy do poprowadzenia swojej grupy. Skoro ja już spełniłem swoje marzenia, to chyba najwyższy czas pomóc komuś innemu i poprowadzić go na wymarzony czas.
Po pakiet startowy ruszyliśmy rodzinnie w przeddzień biegu. Biuro zawodów mieściło się na piętrze Centrum Handlowo-Usługowego „Hala”.
Po krótkiej rozmowie z organizatorem biegu odebrałem numer startowy, a także dodatkowe rzeczy, które szybko rozłożyłem na pobliskich płytkach:
Oprócz numeru w pakiecie znalazłem fajną koszulkę i balsam o chłodzącym i relaksującym działaniu o imieniu „Kotek”.
Wstyd się przyznać, ale gdy piszę te oto słowa, już niewiele z niego zostało. Całego go w siebie wsmarowałem, bo przy tak wysokiej inflacji życie w Polsce do najłatwiejszych niestety nie należy.
Ale dobra. Dość tego narzekania. Oddaję głos do studia.
Czy się słyszymy?
Po odebraniu pakietu udaliśmy się na rynek, gdzie za kilkanaście godzin miałem finiszować. Nie ukrywam, że dawno się tak nie stresowałem. Wszak fucha pacemakera mocno obciąża psychikę. Nie ważne jakie warunki atmosferyczne wylosujesz w dzień biegu – musisz dać z siebie wszystko i doprowadzić swoją grupę na założony czas. Dodam tylko, że w tym biegu miałem być najszybszym z pacemakerów i dodatkowo – jedynym na ten, dany czas. Wszyscy inni biegli w parach, więc nawet gdyby jeden zaniemógł, drugi miałby przejąć jego rolę. W moim przypadku sam sobie byłem sterem, żeglarzem i okrętem.
Start zaplanowano na godz. 9:00, ale z racji tego, że musiałem się jeszcze zaopatrzyć w balony, do Tarnowskich Gór przyjechaliśmy kilka minut po ósmej.
Zbliżając się do rynku czuć było w powietrzu atmosferę zbliżającego się biegu.
Porozmawiałem chwilę ze znajomymi, po czym dotarłem do balonów, na których grubym markerem napisałem 1:35 h. Moim celem było tempo nieco poniżej 4:30 min/km.
Jeszcze ostatnie zdjęcie, po czym wszedłem do swojej strefy.
Od razu złapałem kontakt wzrokowy z biegaczami, którzy ustawili się wokół mnie. Z każdym się przywitałem, po czym ustaliłem jasne zasady gry – będzie równo od początku, do samego końca. Na ręce miałem przyczepioną opaskę z międzyczasami, których miałem się trzymać. To było moje najważniejsze zadanie.
Wkrótce usłyszeliśmy strzał startera i ruszyliśmy przed siebie. Czekały na nas dwie pętle pełne podbiegów, zbiegów, długich prostych i niestety – ciepła i momentami fantastycznej duchoty.
Pierwszy kilometr dla każdego pacemakera jest chyba najbardziej wymagający. Wszak dopiero rozpoczęło się zmagania. Wokoło jest sporo biegaczy i momentami bardzo ciężko oszacować dokładne tempo. Tłum niesie jak szalony.
Na Garminie tarczę podzieliłem sobie na 4 różne strefy. Na samej górze znajdował się stoper. Po lewej stronie aktualne tempo. Po prawej średnie tempo, a na samym dole przebyty dystans. Zamiast rozkoszować się ostatnimi metrami rynku, z którego właśnie wybiegaliśmy skręcając w prawą stronę, tylko i wyłącznie skupiałem się na aktualnym tempie. No i trud nie poszedł na marne, gdyż – pomimo licznych pokus, aby przyspieszyć – pierwszy kilometr pokonaliśmy w czasie 4:25 min. Od tego momentu swojej grupie spowiadałem się przy każdej kolejnej fladze z oznaczeniem kilometra. Gdy się do niej zbliżaliśmy, to głośno oznajmiałem o jakim czasie musimy to zrobić. Dodatkowo informowałem o tym jaki aktualnie mamy zapas.
To był dopiero początek biegu, więc wokół mnie znajdowało się kilkunastu biegaczy. Poruszaliśmy się zwartym kordonem. Czułem jednak, że w komplecie raczej nie dotrwamy do końca. Ile osób odpadnie? Chciałem, aby było ich jak najmniej. Jedyne co mogłem zrobić, to zadbać o równe tempo. Reszta nie była już ode mnie zależna. Czas mijał, a my cały czas okrążaliśmy ścisłe centrum. Drugi kilometr i Garmin dał znać, że trwał on 4 minuty i 26 sekund.
1000 metrów później pojawił się pierwszy podbieg. Trwał całe 700 metrów i niektórym mógł się dać we znaki. Na całe szczęście zaraz za nim był długi zbieg. Cały czas na bieżąco informowałem swoich towarzyszy jak stoimy z czasem. Nie znałem ich, ale czułem jakąś taką nieodpartą potrzebę, aby zadbać o nich jak tylko będę w stanie najlepiej.
W niedługim czasie przed oczami wyrósł nam raj dla złomiarzy. Po lewej i po prawej znajdowało się różnej maści żelazo. Widziałem resztki samochodów, wind i prodiży. Do wyboru, do koloru.
Na horyzoncie dostrzegłem ogródki działkowe. To był znak, że należy skręcić w lewo. Na końcu długiej prostej znajdowało się oznaczenie 5-ego kilometra. Pokonaliśmy je w tempie 4:17 min/km. Znacznie poniżej ustalonych 4:29 min/km, z tym, że właśnie zbiegaliśmy z górki. Czekała na nas kolejna, więc to co teraz nadrobimy, mieliśmy z premedytacją stracić na dalszej części trasy.
Pojawił się wodopój. Z racji tego, że było coraz cieplej, oznajmiłem wszem i wobec, że każdy ma się napić. Nawet, jeżeli jeszcze nie czuje pragnienia.
W połowie 5-ego kilometra znaleźliśmy się na ulicy Grzybowej, która prowadziła przez las. Kilkaset metrów dalej pojawiła się tzw. agrafka. Musieliśmy skręcić w lewo, a następnie wyhamować do zera i skręcić mocno w prawo. Z przeciwka zaczęliśmy mijać biegaczy, którzy dopiero zmierzali do nawrotki. Niestety wśród nich znalazłem kilku, z którymi rozpoczynałem bieg. Wiedziałem, że będzie im trudno do mnie dotrzeć, a zwolnić za bardzo nie mogę.
Skończył się las i zaczął się najbardziej wymagający podbieg tego przedpołudnia. Ulica Grzybowa płynnie przeszła w ulicę Czarnohucką. To znaczy płynnie, to chyba tylko palcem na mapie. W rzeczywistości przed wszystkimi wyrósł podbieg, którego chwilowo nie było widać końca.
Ósmy kilometr pokonaliśmy w czasie 4:24 min. natomiast kolejny już o całe 10 sekund wolniej. Cały czas bacznie spoglądałem na opaskę, a także na stoper. Choć trasa stała się bardziej wymagająca, dysponowaliśmy blisko 20 sekundowym zapasem. Minęliśmy rondo Ranoszka, po czym zameldowaliśmy się na 10-tym kilometrze.
Czekał na nas zakręt w prawo, a następnie kilka zakrętów w lewo. Dotarliśmy na rynek i wreszcie pojawili się jacyś kibice! Minęliśmy bramę startową i rozpoczęliśmy drugie okrążenie.
W tłumie odnalazłem żonę Ewelinę i córkę Magdalenę. Pomachałem im i zabrałem się za drugą połowę dystansu.