To może wypadałoby wspomnieć o pogodzie?
W nocy mocno padało, a wkrótce przed startem wyjrzało słońce i przepięknie wszystko zaczęło parować. Wilgotność powietrza była spora. Spora była też duchota, która powodowała, że w niedługim czasie coraz większa liczba biegaczy zaczęła się ode mnie odrywać. Robiłem co mogłem, aby ich koło siebie zatrzymać, ale ostatecznie na niewiele się to zdało. Drugie okrążenie rozpoczynaliśmy więc w mocno okrojonym składzie. Choć warunki miejscami były wymagające, czułem się nad wyraz dobrze. Miałem spory zapas sił.
Wkrótce po pokonaniu 11-ego kilometra pojawił się kolejny wodopój. Wziąłem kubek wody, po czym obróciłem się za siebie. Za plecami dostrzegłem, że kilka osób z mojej grupy mocno zwolniło. Pamiętam z autopsji, że najczęściej pacemakerów porzuca się na punktach z wodą. Ty chcesz ugasić pragnienie, odwracasz wzrok, a oni cisną nie bacząc na innych.
Z całej mojej grupy została tylko jedna osoba – Tomasz:
Łącznie przegadaliśmy z dobrych kilkanaście kilometrów. Miło, że chciał mi potowarzyszyć i nie zostawił na pastwę losu. Jakby to wyglądało, jakbym na czas 1:35 h prowadził tylko siebie? No głupio, co nie?
Kolejne kilometry pokonywaliśmy w następujących czasach:
12 km – 4:15 min
13 km – 4:29 min
14 km – 4:26 min
15 km – 4:19 min
Do mety pozostało już nieco ponad 6 kilometrów.
Wkrótce ponownie zameldowaliśmy się koło ogródków działkowych, a następnie trafiliśmy na znajomą drogę pośród drzew. Szybka nawrotka i od wielkiego finału dzieliło nas zaledwie 3 km. To chyba gdzieś w tamtych okolicach dobiegliśmy do Marcina. Albo to on dobiegł do nas? Istotne było to, że teraz poruszaliśmy się w trójkę. Okazało się, że tak będzie do samego końca.
Podobnie jak kilkanaście kilometrów wcześniej, tak i tym razem musieliśmy się wdrapać na największe wzniesienie, jakie zaserwowali nam organizatorzy.
16 km – 4:23 min
17 km – 4:29 min
18 km – 4:35 min
Zaraz po jego pokonaniu spostrzegłem, że koło naszej trójki istniała jedna, wielka pustka. Daleko przed nami było widać kilku biegaczy, a za nami cisza i spokój.
Kilka zakrętów dalej i dotarliśmy do pierwszego, a następnie – do drugiego ronda. Po kilkuset metrach skręciliśmy w ulicę Krakowską. W oddali było już widać rynek i metę. Odbiliśmy nieco w prawo, aby zabrać się za okrążanie rynku. Spojrzałem na Garmina i zobaczyłem, że mam jakieś 30 sekund zapasu. Postanowiłem więc zwolnić. Podziękowałem swoim kompanom za bieg, po czym umówiłem się z nimi na pamiątkowe zdjęcie zaraz po przekroczeniu mety.
Rozpocząłem proces ostrego hamowania. Zerknąłem za siebie czy przypadkiem nie będę mógł jeszcze kogoś zdopingować na tych ostatnich metrach.
Niestety nikogo tam nie było. No nic, szkoda. Okrążyłem więc rynek, po czym podziękowałem kibicom za doping i z wynikiem 1:34:55 przekroczyłem metę.
Spiker wykrzyczał, że metę przekroczył właśnie pacemaker na 1:35 h – Marek Bogdoł z… Zawiercia!
Co prawda w Zawierciu byłem tylko raz w życiu, ale to chyba wystarczyło, aby można mnie z nim było połączyć.
Nie ważne.
Ważne, że zaraz za metą trafiłem na Tomasza i Marcina:
Fajnie było z nimi zamienić kilka dodatkowych słów. Kogokolwiek nie pytałem, to w zasadzie każdy podkreślał w jak trudnych warunkach musieliśmy biec. Bo niby wizualnie było całkiem ok, ale tak w rzeczywistości było parno, duszno i ciepło. Tego, kto biegł na granicy swoich możliwości, życie szybko weryfikowało i wkrótce – wbrew swojej woli – musiał zwolnić, bądź po prostu przejść do marszu.
Jak oceniam organizację?
W Tarnowskich Górach biegłem po raz pierwszy, ale zapewne nie ostatni. Trasa jest ciekawa. Ma momenty, w których można podnieść sobie ciśnienie jakimś żwawym podbiegiem. Są też długie proste wśród drzew, no i dwukrotny meldunek na rynku.
Punkty z wodą były dobrze zaopatrzone, a wolontariusze bardzo pomocni. Jedyne na co od razu zwróciłem uwagę, to to, że – korzystając z terminologii lekarzy lub farmaceutów – kibiców było jak na lekarstwo. Brakowało jakichś stref kibica, bądź chociaż boomboxa, z którego można by puszczać jakąś skoczną muzykę. Jedynym miejscem, gdzie był doping, to było te kilkaset metrów na samym rynku.
Jak oceniam swój występ?
Całą trasę pokonałem ze sporym zapasem sił i na równie wielkim luzie. Tak jak wspomniałem na początku, fajnie jest móc komuś pomóc. Spróbować poprowadzić go na wymarzony czas.
Fucha pacemakera jest niezwykle satysfakcjonująca. Dobre słowo zaraz za metą potrafi niesamowicie podnieść na duchu. Po tym, gdy w maratonie złamałem mistyczną trójkę, a także wywalczyłem udział w maratonie w Bostonie kończąc cykl World Marathon Majors, jako biegacz jestem zupełnie spełniony. W bieganiu niczego więcej do szczęścia mi nie potrzeba.
Cóż mi pozostało?
Chyba czas najwyższy pomóc innym spełnić ich biegowe marzenia.
Jako pacemaker mam jeszcze sporo do zrobienia.