Na kilka dni przed biegiem spojrzałem na prognozę pogody. Zapowiadano maksymalnie 16 stopni i deszcz. Jak dla mnie bajka! Niczego więcej do szczęścia mi nie potrzeba. No dobra, a jak było w rzeczywistości? Niestety o wiele gorzej.
W nocy padało. Jeszcze przed biegiem słońce zaczęło nieśmiało wyglądać zza chmur i choć przeważnie było za nimi ukryte, niewiele to pomogło. Było niezwykle parno i duszno. Już w okolicach 4-ego kilometra czułem jak zaczynam się gotować. Średnie tętno wynosiło jedyne… 186 unm, a to nie było moje ostatnie słowo. Każdy kolejny krok wymagał jeszcze większego wysiłku. Zdałem sobie sprawę, że dalsze poruszanie się w tempie 3:47 min/km będzie nie lada wyzwaniem i z czasem po prostu stanie się niewykonalne. No nic… jak nie wynik poniżej 1:20 h, to może chociaż poniżej 1:25 h? Tak, to chyba da się zrobić.
Zanim się nie spostrzegłem, minąłem 5-ty kilometr.
Dokonałem tego w czasie: 18:37 min.
Kilkaset metrów dalej czekał na mnie przyjaciel z córką. Przybiłem im po piątce, podziękowałem za doping i udałem się w dalszą podróż.
Na następnym rondzie skręciliśmy w prawo, aby następnie po ponad 2 kilometrach dotrzeć do Jeziora Paprocańskiego.
6 km – 3:47 min
7 km – 3:55 min
8 km – 3:41 min
Osobiście nic do niego nie mam. Chyba… że w dzień biegu. Wtedy jego okolice kojarzą mi się z bólem i cierpieniem. I nie ważne, że jezioro ładne, a wokoło ptactwo wesoło ćwierka. Tak autentycznie, to mam to wtedy wszystko w kilku literach, które łączą plecy z dolnymi kończynami.
Po 37 minutach i 33 sekundach minąłem 10-ty kilometr. W zeszłym roku byłem tam o całą minutę szybciej.
W niedługim czasie poczułem skutki przedłużającego się startu. Gdy – dajmy na to – start jest o godzinie 9:00, to ostatni raz w toalecie na tzw. numerze eins, staram się być jakieś 5 minut wcześniej. Tak, aby zmagania zacząć bez zbędnego balastu. W tym przypadku, z racji przedłużającego się startu, w trakcie biegu poczułem, że muszę ponowić ww. czynność. Pamiętam, że w połowie 11-ego kilometra był taki ostry skręt w lewo. Z fizjologią się jednak nie wygra. Pęcherz wygrał tę nierówną walkę i musiałem przystanąć na dobre kilkadziesiąt sekund.
Niezmiernie ciężko było mi wrócić do szybkiego tempa. Mimo wszystko jakoś się udało i choć 11-km trwał całe 4:34 min, kolejny był już o całe 20 sekund szybszy. Niestety to by było na tyle, jeżeli mowa o tempie poniżej 4:00 min. Do mety udało mi się do niego zejść jedynie dwa razy: na 19-stym i 21-szym kilometrze.
Kolejna pokusa, aby choć na chwilę przejść o marszu, pojawiła się w połowie 12-ego kilometra. Znajdował się tam punkt z wodą. Postanowiłem, że tak jak ostatnio, tak i tym razem przejdę do bardzo szybkiego marszu, aby po prostu dobrze się napić i przyjąć żel.
Z tych dwóch rzeczy fajnie weszła tylko woda. Choć wziąłem żel, z którego korzystałem już wielokrotnie, ten w ogóle mi nie podszedł. Czułem, że mocno zaczyna mi siedzieć na żołądku. Choć bardzo chciałem, nic nie mogłem z tym zrobić. Czułem wzdęcia i ryzyko kolki, która w każdej chwili mogła mnie jeszcze bardziej dobić.
13 km – 4:12 min
14 km – 4:14 min
15 km – 4:22 min
Żegnając Jezioro Paprocańskie musiałem pokonać krótki, acz upierdliwy podbieg. Nie ma że boli.
Dotarłem do ulicy Sikorskiego, gdzie czekał na mnie przepiękny zbieg. To tam udało mi się dogonić Macieja z córką w wózku. Zdziwił się, że dopadłem go dopiero teraz. Ostatnio trwało to o wiele szybciej. Zwierzyłem się, że formę życia mam już za sobą. Wspomniałem o tym, że musiałem przystanąć za potrzebą, a także zaakcentowałem fakt, że od kilku minut chce mi rozerwać trzewia. Tak brutalnie, jak tylko można. W tamtym momencie dałbym sobie 2 punkty w 10-stopniej skali Apgar. Nie mniej, nie więcej.
Pojawił się 16-sty kilometr i największe wyzwanie tego przedpołudnia: podbieg na Armii Krajowej. Z dołu wydaje się nie mieć końca.
Skróciłem krok, wyrównałem oddech i nie bacząc na tętno w okolicy 188 unm, przystąpiłem do mozolnego wdrapywania się.
16 km – 4:05 min
17 km – 4:19 min
Podbieg się skończył i już oczami wyobraźni widziałem, gdy poruszam się w tempie 3:45 min, gdy wtem brzuch ponownie mnie rozbolał. Musiałem przejść do szybkiego marszu, aby na chwilę odsapnąć i w jednym kawałku jakoś doczołgać się do mety.
Przejście do spaceru spowodowało, że 18 km był najwolniejszym kilometrem, spośród wszystkich 21. Trwał 4 minuty i 49 sekund.
O dziwo ból brzucha ustąpił i mogłem ponownie wrócić do gry. Skręciłem w prawo i przed oczami wyrósł mi kolejny punkt z dopingiem. Było głośno i wesoło. Przez chwilę zapomniałem jak bardzo jestem sponiewierany przez swój biegowy los i poczułem świeżą dawkę endorfin.
Zameldowaliśmy się w Parku Północnym, który mieliśmy okrążyć od prawej strony.
19 km – 3:54 min
Do mety pozostało już naprawdę niewiele.
Dwudziesty kilometr pokonałem na autopilocie. Następny chyba również.
Gdy tylko odkryłem, że znajduję się w okolicy stadionu lekkoatletycznego i mety, byłem wniebowzięty. Zresztą ten fakt został uwieczniony na poniższym zdjęciu:
Nie wiem jak to zrobiłem, ale pod stopami poczułem niebieski tartan, przyspieszyłem do tempa 3:30 min. Instynkt zrobił swoje.
Sprint po owalu i wreszcie ona: META!
Zerknąłem na czas i zacząłem odliczać sekundy, które dzieliły mnie od wyniku 1:24 h. Na całe szczęście udało się go złamać – 1:23:40.
Przekroczyłem metę, po czym upadłem na kolana.
Byłem piekielnie zmęczony.
W tłumie odnalazłem swoje dziewczyny, po czym udaliśmy się na zasłużony obiad, ciasto i jeszcze bonusową porcję kalorii w postaci żelków Haribo.
Jak oceniam swój występ?
Moim zdaniem, jak na to, w jaki sposób biegam od blisko roku (miesięczny kilometraż w okolicy 200 km, brak szybkich akcentów i urozmaiconych jednostek treningowych), nie mogę być z siebie niezadowolony. Szczególnie, że pogoda „uraczyła nas” tak wymagającymi warunkami.
Kiedyś w ciemno wziąłbym wynik poniżej 1:30 h, a po latach – bez treningu – biegam poniżej 1:24 h. Jak dla mnie ta sytuacja jest całkiem ok.
Jak oceniam organizację?
Wiecie co? Ja rozumiem, że można mieć pretensje do tego, że co roku start jest przedłużany o kilkanaście minut i fajnie było by wreszcie przerwać tę tradycję, ale… jak już się wreszcie jest na trasie, to jest to trasa z jednymi z lepszych kibiców w Polsce. Serio! Jest ich sporo na całej trasie.
Wiadomo, że Tychy to nie Berlin czy inne Chicago, ale jak na polskie warunki, to naprawdę nie ma się czego wstydzić. Gdzie się nie obróciłem, to co chwilę trafiałem na kogoś, komu chciało się stanąć na trasie i głośno nas dopingować.
Punkty kibicowania to strzał w dziesiątkę! Jest na nich niezwykle głośno i ciekawie. Był np. taki, na którym znajdował się bałwan i rozdawano kostki lodu, którymi można się było schłodzić. Wzdłuż trasy stały zawodniczki i zawodnicy z kijami do hokeja.
Super, że pojawiły się także zraszacze.
Punkty z wodą były dobrze zaopatrzone, a trasa niezwykle dobrze oznakowana. Flagi z oznaczeniem kolejnych kilometrów były ustawione co do milimetra. Gdy tylko się do nich zbliżałem, to Garmin od razu dawał znać, że to już.
Trasa jest ciekawa. Znajdziecie tam liczne ronda, jezioro, a także podbieg, który skutecznie oddziela mężczyzn, od chłopców. Mimo tego uważam, że jest to trasa na życiówki.
Wiem jedno – rok bez tyskiej połówki, to rok stracony. Za wiele organizator wkłada w to serce, aby tego nie docenić i jeszcze mocniej nie podbić im frekwencji, która tym razem ponownie dopisała. Rozeszły się wszystkie z 2000 pakietów.
Czy za rok ponownie odwiedzę Tychy?
Gdy piszę te oto słowa, to jestem przekonany, że tak właśnie będzie.