Lewą stroną zaczęliśmy okrążać Zamek Królewski. To był znak, że za chwilę dotrzemy do tzw. crème de la crème każdego z biegów w Krakowie – do bulwaru przy Wiśle, na którym prawie zawsze wieje. Tym razem o dziwo było nawet całkiem znośnie.
Wspomniałem, że pogoda sprzyjała szybkiemu bieganiu. Nie ukrywam, że przed startem było mi nawet za chłodno i do końca nie wiedziałem w czym pobiec. Ostatecznie padło na krótki rękaw i rękawki, które w każdej chwili mogłem z siebie ściągnąć. Nie pamiętam kiedy dokładnie to nastąpiło, ale sądząc po zdjęciach, zsunąłem je w po przebiegnięciu pierwszych kilku kilometrów.
Na bulwarze przy Wiśle spędziłem kolejne 4 kilometry:
7 km – 3:49 min
8 km – 3:49 min
9 km – 3:50 min
10 km – 3:52 min
Na 10-tym kilometrze wziąłem pierwszy żel, który popiłem wodą z softlaska. Nie chciałem ryzykować picia z kubka, bo wiem, że przy takim tempie nie zawsze sobie radzę z przyjęciem płynu, bez dostania się go do nozdrzy. Wolałem biec dalej, niż przerwać bieg krztusząc się za wszystkie czasy.
Skręciliśmy w lewo, a następnie w prawo. W tle było już słychać spikera i dźwięki z okolicy startu. 11-sty kilometr trwał już nieco dłużej, niż te wcześniejsze, bo 3:57 min.
To był chyba moment, w którym zacząłem czuć trudy biegu. Jestem przekonany, że gdybym w przeddzień startu nie wziął udziału w Siemianowickiej Piwnej Mili, sił miałbym chyba zdecydowanie więcej. Mimo wszystko i tak byłem z siebie zadowolony. W dalszym ciągu jakoś mi to szło.
Skręciliśmy w lewo i w kadrze dostrzegłem dwa charakterystyczne miejsca. Po lewej była brama startowa, którą ponownie tego dnia mieliśmy pokonać. Po prawej miałem Tauron Arenę, w której znajdowała się meta. Aby do niej dotrzeć musiałem się jednak uzbroić w cierpliwość. Jakby na to nie patrzeć, do mety miałem jeszcze 9 kilometrów. To jednak sporo i wszystko mogło się jeszcze wydarzyć.
W 2021 r. – widząc z daleka arenę – wiedziałem, że zaraz się w niech schronię i otrzymam medal. Tym razem było zupełnie inaczej. Za areną skręciliśmy w prawo, aby – po kilkukilometrowej prostej, zakończonej zakrętem ostrym jak brzytwa – wrócić w okolicę areny drugą stroną jezdni.
Do tej nawrotki czas się nawet nie dłużył i jakoś to było. Po nawrotce niestety – cytując klasyka – nie było już niczego. Ani siły, ani chęci. W zamian za to był wiatr, który mocno dawał mi się we znaki. Walczyłem z nim jak mogłem, ale nie byłem w stanie dostatecznie oszukać organizmu. Ten słabł z każdym kolejnym krokiem. Tragedii co prawda nie było, ale liczby nie kłamią.
Tak wyglądały kilometry do nawrotki:
14 km – 3:53 min
15 km – 3:53 min
16 km – 4:03 min
A tak od niej:
17 km – 3:55 min
18 km – 3:57 min
19 km – 4:00 min
O wysokość tętna proszę mnie nie pytać. Choć jak ktoś chce i spyta, to uzyska odpowiedź, że od kilku dobrych kilometrów wynosiło ono 185 unm. Jedną nogą balansowałem na linie zwanej L4. Taki fakt i taka prawda.
W niedługim czasie pojawił się punkt, o którym marzyłem od ostatnich kilkunastu kilometrów. To był zakręt w lewo, który zwiastował koniec tej męki.
Na 21-stym kilometrze wykonano mi kilka zdjęć, na których zmysłowo mrużę oczy:
Biegnąc na oparach i na autopilocie, ostatni kilometr pokonałem w czasie 3:48 min.
Lekkim skrętem w prawo dotarłem do ciemnego tunelu. Wkrótce dostrzegłem ostatnią prostą zwieńczoną festiwalem kolorów i napisem „META”.
Wyciągnąłem ręce najpiękniej jak potrafiłem, po czym pokonałem ostatnią matę z pomiarem czasu.
Zastopowałem Garmina po czym poprosiłem o zdjęcie:
Jak oceniam swój występ?
Wiem, że dałem z siebie zupełnie wszystko i lepiej być nie mogło. Rozegrałem ten bieg najlepiej, jak byłem w stanie. Tym bardziej, że dzień wcześniej również dałem z siebie sporo, pokonując kilometry w czasie ok. 3:30 min/km.
Trasę pokonałem w miarę równym tempie, cały czas poruszając się w okolicy 90-ego miejsca:
Ostatecznie do mety dotarłem na 93 miejscu na 7590 zawodniczek i zawodników.
Walki na trasie było mnóstwo. W dalszym ciągu jestem poza jakimkolwiek treningiem. Biegam sobie 3 razy w tygodniu po 20 km i… tyle. Super, że udało mi się osiągnąć poziom, w którym bieganie połówek w czasie 1:21-1:22 h jest do zrobienia i to za każdym razem. Bez jakichś większych wyrzeczeń. Pamiętam, że kiedyś przez lata starałem się złamać 1:30 h. O bieganiu w okolicy 1:25 h, a nawet poniżej, w ogóle mi się nie śniło.
Co do samej trasy, to na początku wydawało mi się, że tegoroczna była trudniejsza od tej, z 2021 roku. Po dogłębnej analizie doszedłem jednak do wniosku, że się myliłem. Ta jest równie szybka. Oczywiście, mogą wymęczyć te ostatnie kilometry do i z Nowej Huty, ale i tak wolę ten fragment, niż nawrotkę na Błoniach, które wydają się nie mieć końca. Nie ważne jak szybko człowiek się tam porusza.
Pamiętam, że po dotarciu do mety najbardziej bolał mnie… kark od walki z wiatrem. Tak mocno byłem tam spięty.
Jak oceniam organizację?
W samych superlatywach. Nie bez powodu połówka w Krakowie przyciąga taką rzeszę biegaczy.
Wolontariusze byli bardzo pomocni. Fajnie zagospodarowano teren startu. Muzyka na samym początku, wraz z biciem serca naprawdę dały radę. Przez chwilę poczułem się, jakbym właśnie rozpoczynał bieg spod Bramy Brandenburskiej.
Meta jak zawsze to ukoronowanie całego dystansu. I nie ważne, że człowiek nie ma już sił i nic mu się nie chce. Na te kilkadziesiąt metrów robi wszystko, aby jeszcze mocniej przyspieszyć.
Jeżeli szukacie jakiejś szybkie połówki pod koniec roku, to szybka trasa i chłodna aura października może być znakomitym połączeniem.
Czy do Krakowa wrócę za rok?
Jak najbardziej.