Zapraszam na drugą część relacji z 128th Boston Marathon. W pierwszej części opisałem podróż, a także odwiedziliśmy Expo i Fan Fest. Chyba najwyższy czas przejść do dania dnia – biegu na dystansie maratonu. Zanim się to jednak wydarzy, w ramach rozgrzewki opiszę bieg na 5 km.
Link do pierwszej części znajdziecie tutaj:
-> 128th Boston Marathon – 15.04.2024 r. [1 część – Podróż, Expo, Fan Fest]
4. B.A.A. 5K
Gdy tylko dowiedziałem się, że będę miał możliwość powrócić do Bostonu, od razu pomyślałem, że muszę zawalczyć o pakiet na bieg towarzyszący, którzy rozgrywany jest 2 dni przed maratonem.
Obawiając się tego, co spotkało mnie ostatnio (czyt. chętnych było tak wiele, że z racji ruchu na stronie przepaliło serwery w południowej Rumunii i strona siadła na dobrych kilka godzin), ustawiłem sobie alarm nawet na piecu z indukcją, aby o godzinie zero być zwartym i gotowym.
Trud przygotowań się opłacił. Akcję z zakupem pakietu przeprowadziłem tak piekielnie sprawnie, że w trakcie dokonywania płatności nie wywaliło mnie ani na sekundę. A wiem, że chciało.
Start biegu rozpoczynał się o 8:00. Hostel, w którym się zatrzymałem, a o którym szerzej napisałem w 1 części relacji z Bostonu, był usytuowany w samym centrum miasta. Do startu/mety mogłem dotrzeć z buta w kilka minut. Tak też zrobiłem i w parku Boston Common pojawiłem się tuż po godzinie 7:00. To właśnie tam rozpoczynaliśmy i kończyliśmy swoje zmagania.
Mijając wolontariuszy doznałem déjà vu.
Podobnie jak rok temu, tak i tym razem barwy ich kurtek były jakby takie bardziej klasyczne (?). No nic. Ważne, że tegoroczne kurtki z Bostonu było już o niebo lepsze, niż poprzedni model.
A wracając do tematu…
Zameldowałem się na środku wielkiej polany, na której zainstalowano kilka ogromnych namiotów.
W jednym z nich odebrałem koszulkę, a także otrzymałem worek do depozytu. Dodam, że ów depozyt był samoobsługowy.
Jako, że do startu miałem jeszcze kilkadziesiąt minut, przespacerowałem się to tu, to tam i zebrałem kilka darmowych fantów. M.in. super fajny ręcznik, który zakosiłem jak nikt nie patrzył.
A jaki fajny!
A jaki miękki był!
Wszystko później włożyłem do worka i odłożyłem w okolicy swojego numeru, który przyczepiono do pomarańczowych barierek. Po biegu ten worek miał tam na mnie grzecznie czekać.
Pamiętam, że było dosyć zimno i ciężko było mi się rozebrać do krótkiego rękawka. To był jeden z tych momentów, w których ciało krzyczy: „Po cholerę mi to robisz?!? Zimno tutaj i niezbyt fajnie. Ubieraj mi się z powrotem. Ale już!”.
Tłum z każdą chwilą gęstniał, a im było nas więcej, tym było cieplej. Rano odczuwalna temperatura wynosiła zaledwie 7-8 stopni Celsjusza. Jak na bieg, to nawet ok. Gorzej, jeżeli do startu jest jeszcze trochę czasu.
Wkrótce udałem się w okolicę startu. Dodam, że podział na poszczególne strefy (dla tych szybszych i nieco wolniejszych biegaczy) był bardzo umowny. Nie było jasnej linii, a jedynie tabliczki przed wejściem do samej strefy:
Spowodowało to, że jeżeli ktoś chciał walczyć i jakiś dobry wynik, był zmuszony przepychać się na sam początek kolejki.
Mnie to nie dotyczyło, bo nie czas nie był dla mnie najważniejszy.
Stanąłem więc sobie grzecznie i czekałem na wystrzał startera.
Zanim to nastąpiło, przemaszerowaliśmy z dobrych kilkadziesiąt metrów. Zatrzymaliśmy się na długiej prostej. Chwilę później odśpiewano hymn Stanów Zjednoczonych. Wtedy do mnie dotarło, że na żywo słyszałem go już chyba z kilkadziesiąt razy. Raz w lepszym, a raz w nieco gorszym wydaniu.
Po hymnie wreszcie byliśmy gotowi.
3…2…1… i ruszyliśmy!
Moim celem nie była nowa życiówka, a wiele zdjęć i dobra zabawa. Dokładnie w ten sam sposób miałem pokonać poniedziałkowe 42 km i 195 m.
Chwilę po minięciu pierwszej maty z pomiarem czasu, skręciliśmy w prawo. Później czekała na nas krótka prosta, kościół i kolejny zakręt w prawo.
Trasa była prosta, jak konstrukcja cepa. Trochę w lewo, trochę w prawo i przeważnie na wprost:
Krótka prosta, zakręt w lewo i trafiliśmy na Commonwealth Avenue – jedną z głównych ulic Bostonu.
To właśnie tam – ponownie jak w zeszłym roku – zrobiłem zdjęcie przy oznaczeniu 1 mili:
Ależ ja się w tamtym momencie wybornie czułem! Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale… ja do cholery ponownie biegłem w Bostonie! I wiem, że to na razie „tylko” bieg na 5 km. Co z tego?!? To jest Boston baby!
Na końcu wspomnianej wcześniej prostej czekał na nas krótki tunel, a następnie ostry zakręt w lewo.
Kilkaset metrów dalej dotarłem do wiaduktu, który za 2 dni będzie oznaczał tylko jedno – do mety maratonu będę miał nieco ponad kilometr:
W niedługim czasie ponownie zameldowałem się w okolicy tunelu. Tym razem postanowiłem to uczcić zdjęciem na samym środku drogi. Wdrapałem się więc na murek oddzielający obydwa pasy ruchu i sam sobie będąc sterem, żeglarzem i okrętem, wykonałem poniższe zdjęcie:
Schodząc z niego uważałem na siebie jak tylko mogłem najlepiej. W życiu bym sobie nie wybaczył, gdybym zeskakując, skręcił sobie kostkę, bądź chociaż złamał obojczyk. Tak w pięciu miejscach. Z maratonu byłyby wtedy nici.
Na końcu kolejnej prostej poprosiłem o zdjęciu, na którym czule chwyciłem się za boki. Zresztą w ubiegłym roku poprosiłem o zdjęcie prawie w tym samym miejscu.
Dowód?
Ależ bardzo proszę:
Lata lecą, człowiek coraz starszy, a za boki chwyta się równie elegancko, co nie? Nie wiem czy kiedykolwiek zostanę solistą w zespole pieśni i tańca, ale gołym okiem widać, że w tej kwestii mogę rokować.
Kolejna krótka prosta, a zaraz za nią skręt w lewo.
I to nie byle jaki! To był ten skręt i TA prosta:
Ta ostatnia prosta, najpiękniejszego maratonu, jaki w życiu przeżyłem. Pamiętam, co działo się tutaj ze mną rok temu i jak wiele kosztowało mnie, aby nie rozkleić się. Tak zupełnie na amen.
Z premedytacją zwolniłem, aby chłonąć każdy centymetr tej ulicy. Wiedziałem, że za dwa dni zrobię dokładnie to samo.
Będąc już tak zupełnie blisko mety wszedłem sobie na żywo:
A później poprosiłem o zdjęcie – tzw. klasyka. Ręce na biodrach, a w tle meta najbardziej prestiżowego maratonu na świecie:
Minąłem metę, po czym zabrałem się do dalszego biegu.
Na końcu tej długiej prostej skręciłem w lewo i przed oczami wyrosła mi tabliczka z oznaczeniem 3 mili.
Kilkaset metrów dalej pojawiła się i ona – meta, na którą wcale nie czekałem 😉
Zaraz za nią odebrałem medal, z którym zapozowałem na środku drogi.
5 km pokonałem w czasie 25:22 i zająłem dokładnie 2000 miejsce na 9146 osób, które tego przedpołudnia dotarły do mety.
Wolontariusze skierowali nas z powrotem do parku, gdzie odebrałem dary losu w postaci worka z jedzeniem i piciem. Po chwili w dłoniach miałem także i swój worek z depozytu.
Wróciłem do hostelu po czym zabrałem się za przygotowywanie do maratonu. Zajmując część drogi ewakuacyjnej z czegoś takiego:
Dokonałem czegoś takiego:
Bardziej przygotowany już być nie mogłem.
Maratonie.
Nadciągam!