W Półmaratonie Dąbrowskim startowałem do tej pory dwukrotnie [relacje: 2017 r. i 2018 r.]. Zawsze poprzedzał je podobny scenariusz: angina, prawie 40 stopni Celsjusza, końska dawka antybiotyków i to wszystko zaledwie kilka dni przed biegiem. Tym razem miało być inaczej. O dziwo byłem zdrowy, no i po raz pierwszy miałem wystąpić w roli pacemakera. Wraz z Tomaszem mieliśmy się zaopiekować grupą na 1:45 h. Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy.
Biuro zawodów znajdowało się w Hali Widowiskowo-Sportowej „Centrum”. Po wejściu od razu skierowałem się na parkiet, gdzie odebrałem swój pakiet.
Co w nim znalazłem?
Numer startowy, zwrotny chip, okolicznościowy worek i dwie koszulki. Pierwsza z pakietu, a druga z przydziału dla pacemakerów.
Dodatkowo znalazłem coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak słoik wazeliny. W środku znajdowały się natomiast klipsy do przypinania numeru. Fajne urozmaicenie, wśród prawie identycznych pakietów startowych.
Wychodząc z hali trafiłem na faceta, który przy czerwonym Volkswagenie, napełniał balony helem. Za niecałą godzinę miałem odebrać swój komplet. Było więc sporo czasu, aby znaleźć odpowiedź na pewne fundamentalne pytanie: „Marek! W czym u licha pobiec?!”.
No bo niby nie będzie padać. Słońce niemrawo wychodzi zza chmur i w ciągu dnia ma być w miarę ciepło. Tylko, że… z drugiej strony wieje chłodem. Skoro tutaj tak to czuję, to co będzie na terenie Pogorii, gdzie wiatr zazwyczaj chce oderwać głowę od reszty ciała? Panie premierze: „Jak żyć?!”
Ubrałem się w strój startowy, na który włożyłem worek na śmieci. Seksapilu brak, ale przynajmniej było mi ciepło.
Wróciłem do hali, w której spotkałem Jarka. Pogadaliśmy chwilę o czekających nas Majorach (w moim przypadku jest to Londyn, a w obydwu jednocześnie – Boston), odebrałem balony i niespiesznym krokiem udaliśmy się w stronę autobusów, które miały nas zawieźć na start.
Podróż trwała z dobrych 20 minut.
Po zatrzymaniu się od razu skierowaliśmy się w stronę bramy startowej.
Kilka zdjęć z balonem, który skutecznie zadbał o przestrzeganie postanowień RODO i byłem gotowy, aby wejść do strefy startowej. Spotkałem w niej Tomasza – drugiego pacemakera, z którym miałem przyjemność spędzić prawie 2 h.
Kilka osób spytało nas o taktykę. Oznajmiliśmy, że będziemy biec równo – każdy kilometr w okolicy 4:56 min. No może z dwoma małymi wyjątkami.
Plan był taki, aby pierwsze 3-4 km zrobić z kilkunastosekundową rezerwą. Trasa prowadzi wtedy z górki i warto było to wykorzystać. Pod koniec jest odwrotnie – wzniesienie goni wzniesienie. To właśnie tam mieliśmy zwolnić.
Wybiła 11:00.
Ruszyliśmy.
Dla każdego pacemakera najtrudniejszy jest chyba pierwszy kilometr. Grupa jest wtedy jeszcze zwarta. Wszyscy biegną koło siebie i ciężko jest dokładnie oszacować swoje aktualne tempo. Dopiero po minięciu znacznika 1 km pojawia się punkt odniesienia.
Pierwszy km zrobiliśmy w 4:48 min.
Długą prostą biegliśmy w stronę zbiornika Pogoria IV.
Drugi kilometr wpadł sekundę szybciej. Gdy dotarliśmy do 3-ego, postanowiliśmy trochę zwolnić. Odtąd nasza średnia wynosiła ok. 4:55 min/km.
Kilkaset metrów później zameldowaliśmy się przy pierwszym z dwóch zbiorników. Byłem ciekawy czy wieje tam tak samo mocno, jak zazwyczaj.
Jak było tym razem?
Co prawda wiało, ale ku mojemu zaskoczeniu – było całkiem znośnie.
Od razu chwyciłem wstążkę od balonów i przez kilka następnych kilometrów trzymałem ją w dłoniach. Gdy tylko ją puszczałem, balony w sekundę znikały za moimi plecami. Dało się wtedy słyszeć dźwięk ich odbijania od głów losowo wybranych biegaczy. Trzymałem je więc przy sobie, aby im zaoszczędzić im dodatkowej porcji wrażeń.
Z uwagi na to, że Tomasz nie miał przy sobie opaski z czasami, przed każdym oznaczeniem kolejnego kilometra, wykrzykiwałem czas, w jakim mamy go pokonać. Pamiętam, że wszyscy od razu zerkali na swoje Garminy/Polary/stopery aby sprawdzić, czy przypadkiem nie przyspieszyliśmy. Cały czas mieliśmy bezpieczny zapas kilkunastu sekund + niewielki bonus, który trzymaliśmy na czarną godzinę. Średnie tempo w okolicy 4:56 min/km oznacza wynik na mecie: 1:44 h. My biegliśmy na 1:45 h. Na każdym kilometrze mieliśmy więc zapas, który wynosił nieco ponad minutę.
Tabliczkę z oznaczeniem 5-ego km minęliśmy po ok. 24:20 min biegu.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Kilometr później pojawił się pierwszy punkt z wodą. Kilka łyków, a także żel i byłem gotowy do dalszej drogi.