Z czym od kilku lat kojarzy mi się 1 stycznia? Z kacem, który ciężko wyleczyć jeszcze przez kilka dni? A może z dzikimi pląsami do białego rana w rytmie największych przebojów Ryszarda Rynkowskiego? Nie! Nic z tych rzeczy. Od kilku lat, w pierwszy dzień nowego roku smaruję się wazeliną, naciągam na nogi leginsy, ubieram ciepłą bluzę, a później biegnę przez ponad 42 kilometry. Jeszcze kilka lat temu w życiu bym się o to nie posądzał, a teraz nie wyobrażam sobie, że mógłbym tego nie robić.
W dobie pandemii i miliarda obostrzeń, które mało kiedy wzajemnie się nie wykluczają, organizacja imprez biegowych stała się bardzo karkołomnym wyczynem. Mało kto w ogóle się za to zabiera. Większość biegów w ogóle usunięto z kalendarza. Część przeniesiono do świata wirtualnego. Tych, w trakcie których można pokonać realną trasę z równie realnym pomiarem czasu, można obecnie policzyć na palcach jednej ręki. Jak dobrze, że wśród nich nadal znajduje się Cyborg.
Z racji tego, że mieszkam w Siemianowicach Śląskich, które znajdują się przysłowiowym rzutem beretem od Katowic, po pakiet udałem się w dzień biegu. W tym roku, aby impreza w ogóle mogła się odbyć, organizator przeprowadził ją w ramach biegu wirtualnego. Pomiar czasu był otwarty w godzinach od 8:30 do 17:00. To kiedy wystartujesz, zależało tylko i wyłącznie od ciebie.
Dla mnie ten bieg jest wyjątkowy także z innego, ważnego powodu. To w tym dniu spotykam się z Adamem, Jarkiem i Grzegorzem. Razem pokonujemy całą trasę obgadując siebie nawzajem. Bardziej bolą nas nasze ABSy od gadania/śmiania się, niż nogi od klepania asfaltu. W tym roku Adama niestety miało zabraknąć. Tak co roku prezentowaliśmy się w komplecie (zdjęcie z 2020 r.):
Mutacja wirusa i zakaz lotów spowodował, że Adam utknął w okolicy Basingstoke. Jeszcze przed zamknięciem granic spytałem go na FB, że mam nadzieję, że gdy to piszę, ten kończy pokonywać wpław Kanał La Manche i właśnie wychodzi z wody w okolicy Calais. Niestety nie potwierdził mi tej wersji wydarzeń. Ostatecznie umówiłem się więc z Jarkiem i Grzegorzem, że około godziny 9:30 atakujemy biuro zawodów, a o 10:00 zaczynamy start.
Na miejsce przyjechałem przed 9:00. Zaparkowałem testując przy tym zawieszenie Octavii, po czym udałem się do biura zawodów, które było usytuowane w kontenerze na przeciwko stadionu GKS Katowice.
Co znalazłem w pakiecie?
Oprócz numeru startowego i chipa, kilka cukierków, okolicznościowy komin, a także wodę mineralną i talon na hot-doga, którego można było odebrać po biegu. Bym zapomniał! W pakiecie znajdował się także medal. Jestem ciekawy ile osób stwierdziło: zimno, mgła, mam medal, po co biec i się męczyć?
Odebrałem fanty, po czym wróciłem do samochodu. Mgła, która od kilku dni utrudniała życie policjantom wyłapującym ludzi podczas sylwestrowych „godzin policyjnych”, trwała w najlepsze. To znaczy było jej jakby mniej, ale w dalszym ciągu powodowała, że temperatura odczuwalna był znacznie niższa, od tej na termometrze. Kilka chwil poza samochodem bez rękawiczek, a dłonie zamarzały na moich oczach. Przypiąłem numer startowy, ubrałem plecak, po czym spotkałem Grzegorza i Jarka. Ostatnia toaleta i byłem gotowi do biegu. Wyrobiliśmy się nawet nieco przed czasem. Na trasę ruszyliśmy dokładnie o 9:55. Naszym celem było pobiec w tempie konwersacyjnym. Zupełnie przy okazji mieliśmy złamać 4 godziny.
Jeżeli mowa o trasie, to ta była niby ta sama, co w latach ubiegłych (zgadzała się z nimi w jakichś 97%), ale przy okazji jakże inna. Poniżej macie porównanie – po lewej stara, po prawej nieco młodsza:
Już tłumaczę w czym rzecz. Najważniejsza zmiana dotyczyła biura zawodów i usytuowania startu i mety. W tym roku startowaliśmy nie z przed słynnego Kapelusza w Parku Śląskim, a z krótkiej alejki, która znajdowała się w pobliżu – wspomnianego wcześniej – stadionu GKS Katowice. Alejka wyglądała niepozornie, ale to jest zupełnie nieistotne. Ważne, że w ogóle była, a my tego dnia mogliśmy ją sobie kilkukrotnie pokonać. To właśnie na na niej kończyło się i od niej zaczynało kolejną pętlę. W każdej chwili można było się zdecydować, czy poprzestajemy na półmaratonie, czy jednak biegniemy dodatkowe 3 okrążenia.
Od razu po wystartowaniu skręciliśmy w prawo. Wyciągnąłem telefon i rozpocząłem wideorozmowę z Adamem. Okazało się, że go obudziłem („O to chodziło!” – dopisek autora niniejszej relacji). Spytałem go: „Gdzie do chole*y jesteś?”. Zresztą nawet nie musiał odpowiadać. Na ekranie widziałem fragment łóżka i świąteczną pidżamę. Dopiero później do mnie dotarło, że świat wiele stracił na tym, że nie zrobiłem wtedy zrzutu ekranu. Tym zdjęciem mógłbym szantażować Adama jeszcze przez wiele niehandlowych niedziel. Mimo wszystko życzył nam udanego biegu. Przez chwilę – choć po części wirtualnie – byliśmy together we czterech. Telefon schowałem do plecaka. Dobiegliśmy do bocznej bramy ZOO i się zaczęło.
Wspominałem o kilku zmianach. Jedna z nich dotyczyła także kierunku pokonywania pętli. Nie ukrywam, że tym razem mieliśmy nieco utrudnione zadanie. Docierając do Alei Leśnej i skręcając w prawo, trafiliśmy na blisko 1,5 kilometrowy podbieg. Miejscami mniej, lub bardziej upierdliwy (całkowity wzrost wysokości to ponad 300 metrów). Tak, oczywiście, że z drugiej strony był stromy zbieg. Osobiście wolałem jednak starą trasę Cyborga. Krótki, mocniejszy podbieg, a potem długo, długo w dół. No, ale to był ciężko rok. Nikt nie powiedział, że teraz będzie łatwiej. Ani się nie obejrzeliśmy, a zameldowaliśmy się na końcu podbiegu.
Za mostem zakręt w lewo, a następnie ostro w dół.
Nogi same zaczęły się rozpędzać. Wcale nie zależało nam na szybkim dotarciu do mety, więc profilaktycznie zwolniliśmy. Kilometry pokonywaliśmy w średnim tempie 5:20 min/km.
Rozmowa cały czas się kleiła. Znowu było jak kiedyś. Pojawiła się pewna biegowa normalność w tych iście nienormalnych czasach.
Zostawiliśmy za plecami kolejny zbieg i wkrótce dotarliśmy do charakterystycznej, wielokolorowej alejki.
Jakiś kilometr dalej, zaraz za charakterystyczną instalacją o nazwie komar, skręciliśmy w lewo, by wkrótce skręcić w prawo.
Na końcu kilkusetmetrowej prostej należało ostro skręcić w lewo i naszym oczom ponownie ukazało się miejsce startu/mety. Okrążyliśmy krzesła spięte taśmą i rozpoczęliśmy drugie okrążenie. Te pierwsze zajęło nam około 40 minut.
Zaraz za matą z pomiarem czasu ustawiono bufet. Od razu chwyciliśmy po kubku gorącej, słodkiej herbaty. Jej smak jest nieodłącznym elementem każdego Cyborga. Herbata momentalnie rozgrzewa i daje sił na kolejne kilometry. Oprócz herbaty chwyciłem także ciasto i kawałek banana.