Jest takie staropolskie powiedzenie, które przed chwilą wymyśliłem. Brzmi ono: „Nic nie boli, tak jak piątka”. Szczególnie w momencie, gdy pokonujesz ją na granicy swojej wytrzymałości. Po tej ostatniej zakwasy mam dosłownie wszędzie. Bolą mnie nogi od biegania, ręce od machania i powieki od ich zaciskania. Ba! Płonie mój niewidzialny ABS na brzuchu i okolice przepony. Dawno, w tak krótkim czasie, nie przyjąłem takiej ilości tlenu. No to teraz nasuwa się zasadnicze pytanie: „Marku! Czy warto było szaleć tak?!?”.
Odpowiem w krótkich żołnierskich słowach: „Tak. Było!”.
Wstyd się przyznać, ale moja poprzednia życiówka na dystansie 5 kilometrów, do niedzieli 23 maja 2021 r., była starsza od Magdy. Miała całe 7 lat. 1 czerwca 2014 r., w trakcie 5 km przy Maratonie Wolności w Chorzowie, metę pokonałem w czasie 19:03. No i te 4 nieszczęsne sekundy spędzały mi sen z powiek przez następne kilka lat. Ileż ja się razy budziłem w nocy z płaczem. No bo jak tu wrócić z takim wynikiem do domu? Jak pokazać się żonie i odpisać na SMSy rodzinie z okolic Baden-Baden? Pamiętam, że przez tydzień błąkałem się wtedy po znajomych. Głupio było mi wrócić do domu.
Piątek z atestowaną trasą, jest jak na lekarstwo. Wiedziałem, że jedyną szansą, aby poprawić wynik na 5 kilometrów, było wzięcie udziału w Szóstce Pogorii. Po raz pierwszy pojawiłem się tam w 2017 r. Walczyłem ile mogłem, ale na metę wpadłem po 19 minutach i 13 sekundach (relacja). Dwa lata później ponownie przystąpiłem do łamania 19 minut. Jak wyszło? Niestety Pogoria złamała mnie. Byłem wolniejszy o całe 4 sekundy (relacja). Wynik 19:03 wydawał się być nie do przeskoczenia. Do czasu.
W 2020 r. – w ramach „Wirtualnej Biegowej Majówki – Pogoń Koronawirusa” – bieg na dystansie 5 kilometrów ukończyłem w czasie 18:17 minut (relacja – podsumowanie maja 2021). To był fajny sprawdzian aktualnej formy, ale na pewno nie powód, aby ten wynik wpisać sobie do CV. Trasę wyznaczyłem sobie sam i choć starałem się nie zbiegać z górki przez 4 kilometry, z atestem mogła mieć niewiele wspólnego. Cały czas liczyłem na bieg z prawdziwego zdarzenia.
Pamiętam, że w trakcie rozmowy z moim biegowym znajomym Maciejem, od słowa do słowa, doszliśmy do tego, że w maju bierze on udział w Szóstce Pogorii. Z racji obostrzeń wyszedłem z obiegu i straciłem rachubę, które biegi przeniesiono, które odbędą się zgodnie z planem, a które już niestety nie istnieją. Szybka wizyta na stronie organizatora, opłata BLIKiem i po chwili miałem nadany numer. Wiedziałem, że po raz kolejny muszę spróbować zmierzyć się z tymi nieszczęsnymi dziewiętnastoma minutami i trzema sekundami. Czułem, że będzie bolało, ale nie wiedziałem, że aż tak bardzo.
Po pakiet udaliśmy się rodzinnie w dzień biegu. Około 10:30 zaparkowałem niedaleko biura zawodów, które jak zawsze, znajdowało się niedaleko plaży i molo Zbiornika Pogoria III. Magda od razu wypatrzyła w oddali plac zabaw, więc na pierwszy ogień poszły zjeżdżalnie i inne atrakcje dla dzieci. Ja i tak musiałem poczekać na odbiór pakietu. Zgodnie z regulaminem, startowałem z niebieskiej strefy. Dla niej, biuro zawodów otwierało się od 11:15.
Jakże dziwnie jest odbierać pakiet. Serio! Kiedyś – coś tak oczywistego – z uwagi na sytuację pandemiczną, urosło do rangi czegoś zupełnie wyjątkowego.
Po okazaniu dowodu tożsamości otrzymałem numer startowy, chip, a także święcącą przypinkę z logiem „Pogoria Biega”.
Wróciłem na plac zabaw i stanąłem na piasku, aby choć na chwilę zapomnieć o stresie, który z każdą sekundą był coraz większy. W domu przyszykowałem sobie Garmina ustawiając tempo na 3:40 min/km. Dzięki temu na mecie miałem się zameldować po ok. 18 minutach i 26 sekundach. Taa… jasne.
Od kilku dni zmagałem się z jedną z dziwniejszych kontuzji w historii drogidotokio.pl.
Poza tym, od jakichś 2-3 tygodni, zaczęło mi się trudniej oddychać. Gdy masz astmę i rośliny zaczynają pylić, to przebiegnięcie zwykłej dychy urasta czasem do rangi czegoś nadludzkiego. Z jednej strony miałem więc plan, z drugiej – tak prawdę napisawszy – nie sądziłem, że w ogóle coś z tego wyjdzie. Mimo wszystko postanowiłem powalczyć. Dobrze wiedziałem, że kolejna okazja na atestowaną piątkę, szybko się nie powtórzy.
Zgodnie z regulaminem miałem startować między godziną 12:00, a 13:00. Tak około 11:35 usłyszałem z daleka, że właśnie skończyła startować grupa pomarańczowa. Jeżeli ktoś z grupy niebieskiej chce pobiec wcześniej, to może to zrobić. Nie zastanawiałem się długo. Ucałowałem Magdę i Ewelinę i udałem się w stronę bramy startowej.
Pamiętam, że spytano mnie czy jestem gotowy. Odpowiedziałem, że na to co mnie teraz czeka, nigdy nie jestem gotowy.
Przybrałem pozycję startową nr 5 i równo o 11:39 ruszyłem przed siebie.
Trasa wiedzie wzdłuż Zbiornika Pogoria III i prowadzi do Piekła i z powrotem. Dosłownie. Po 2 500 metrów następuje szybki zwrot akcji i po nawrotce zmierza się do mety. To nie jest łatwy bieg i nie chodzi nawet o szaleńcze tempo, ale o to, że tak naprawdę każdy biegnie sam. Biegacze startują w 30-sekundowych odstępach. Jeżeli ciśniesz ile fabryka dała, to jest to jedynie Twoja zasługa. Nie ma możliwości, aby móc się podczepić pod jakichś szybszych biegaczy. Gdy pojawi się kryzys, to zostajesz z nim sam na sam. Nie ma się komu pożalić i z nosem na kwintę wracasz na start.
No i gdy biegniesz sam, ciężko oszacować swoje początkowe tempo. Choć chciałem biec w okolicy 3:40 min/km, to pierwsze 1000 metrów pokonałem w czasie 3:17 min. Od razu się opamiętałem. Jeżeli Magda chce mieć jeszcze ojca, a Ewelina super fajnego, przystojnego, pomocnego, genialne…. (dop. Eweliny: „Wystarczy!”) męża, to musiałem nieco zwolnić. Przynajmniej do tempa 3:30 min/km.
Jak się czułem po pierwszym kilometrze?
Na razie było ok. To trwało tak szybko, że organizm chyba jeszcze się nie zorientował co właśnie się wydarzyło i co go jeszcze czeka. Drugie 1000 metrów trwało zdecydowanie dłużej.
3 komentarze
Jeszcze raz gratuluję!
A opis biegu – petarda!!!
Dzięki! 🙂
Super. Brawo!