Gdy po raz pierwszy usłyszałem, że w pewnym siemianowickim parku miejskim, odbędą się zawody w piciu piwa i bieganiu, od razu wpisałem je do swojego kalendarza. Piwo kojarzyło mi się do tej pory z grillem i upalnym weekendem. Choć bardziej preferuję czerwone wytrawne wino, potrafię docenić smak dobrego krafta. Do tej pory raczyłem się nim w trakcie błogiego nic nie robienia, które pojawia się raz na kwartał.
A gdyby tak dodać do tego piwa element rywalizacji i tempo poniżej 4 min/km? No i w zasadzie to nie jedną mile, a aż cztery? Wtedy robi się z tego wyzwanie, godne największych biegowych herosów.
W piątek, w przeddzień startu, udałem się do biura zawodów, które znajdowało się na terenie Pałacu Donnersmarcków. Sam kompleks Pałacowo-Parkowy, jeszcze kilka dobrych lat temu straszył swoim wyglądem. Sypał się i walił od samego patrzenia. Lata świetności miał zdecydowanie za sobą. Na całe szczęście, za sprawą kompleksowej renowacji i odbudowy, jest dzisiaj jednym z ciekawszych obiektów na terenie miasta. To właśnie tam powstał Browar Pałacowy, którego piwa mieliśmy kosztować w trakcie biegu. Osobiście miałem okazję spróbować go już jakiś czas temu i musze przyznać, że to zacny trunek jest.
Pakiet wydali mi znajomi z zaprzyjaźnionej grupy biegowej Siemianowice i Przyjaciele Biegają. To właśnie oni byli ojcem, matką i kochanką tego wydarzenia. Jako organizator starali się przygotować ten bieg tak, jakby sami mieliby wziąć w nim udział. Zresztą tak było. Charakterystycznych, niebiesko-biało-zielonych koszulek było sporo na trasie.
Co znalazłem w pakiecie?
M.in. numer startowy, chip, a także… piwo – Pałacowy Bursztynowy Lager. To taka zapowiedź tego, co miało mnie jutro czekać.
Na start udaliśmy się w rodzinnym składzie: córka Magdalena i żona Ewelina. Jako, że mieszkamy blisko parku, w okolicach startu/mety znaleźliśmy się po kilkuminutowym spacerze.
Bramę startową usytuowano na dziedzińcu pałacu. Z jego lewej strony dostrzegłem groźnie wyglądający obrazek: piwo w przeźroczystych, 0,5 l kubkach. Było go tam co prawda tylko/aż 250 ml, ale w tych za dużych kubkach, wyglądało niezwykle groźnie. Łudziłem się, że będzie rozlewane do nieco mniejszych opakować. No nic, trzeba było się napić tego piwa, które ktoś dla nas nawarzył.
Na dziedzińcu spotkałem wielu znajomych. Chwilę pogadaliśmy życząc sobie dobrego biegu i przepięknych odbić. Poznałem także kilka nowych osób. Po raz kolejny okazało się, że ktoś jednak czyta te moje wypociny. Z daleka odnaleźli mnie po koszulce i zielonej czapce i podeszli, aby zamienić kilka słów. Takie spotkania są dla mnie niezwykle ważne.
Start zaplanowano na godzinę 15:00 i miał zostać przeprowadzony w 4 falach, które miały wystartować w odstępie 5 minut. Ja miałem biec w pierwsze grupie.
Zasady były niezwykle proste: przed pierwszą pętlą, która wynosiła ok. 1600 metrów, należało wypić kubek piwa. Później te kubki trzeba było spożywać po minięciu maty z pomiarem czasu. W każdym znajdowało się około 250 ml piwa.
Wychodziło więc na to, że dystans był czterokrotnością mili i wynosił łącznie aż 6400 m. Dodajmy do tego 1 litr piwa i może się z tego zrobić niezła bania u Cygana do rana (?). Tego ostatniego obawiałem się najbardziej. Jako, że na każdej pętli kibicowała mi Magda, musiałem trzymać (jako taki) poziom i nie dać się zaskoczyć regułom tej gry. Niech wspomina mnie kiedyś jak najlepiej, a nie… ulanego i zabekanego, z oplutą do reszty koszulką.
Nadeszła godzina zero. Podeszliśmy do stołu z piwem. Każdy wziął po kubku i ustawił się przed bramą. Pamiętam, że spojrzeliśmy na siebie i stuknęliśmy się kubkami mówiąc „na zdrowie!”.
Na rozkaz rozpoczęliśmy konsumpcję. Gdy tylko opróżniłem pierwsze piwo, rozpocząłem bieg. Byłem tak zaaferowany tą sytuacją, że na śmierć zapomniałem o tym, aby włączyć Garmina. Zrobiłem to dopiero kilkaset metrów dalej, kiedy to – z powodzeniem – zakończyłem czynność zwaną odbijaniem. Pardon my French, ale dobry bek był w tym biegu na wagę złota. Bez niego nie można było myśleć o szybkim tempie. Szybkie ujście gazów było niezmiernie istotne.
Z dziedzińca skręciłem ostro w prawo i rozpocząłem gonitwę za Dariuszem Klimą, który jako pierwszy skończył pić piwo i jako pierwszy ruszył na trasę. Następnie ostry skręt w lewo i znaleźliśmy się na 500 metrowej prostej. Włączyłem turbo i rozpędziłem się do tempa 3:30 min/km.
Moim celem było zbliżenie się do pleców Darka. Jakkolwiek romantycznie to nie zabrzmi – w tamtym czasie liczyły się dla mnie tylko one 😉
Pojawił się zakręt w lewo, a za chwilę kolejny. Garmin dał znać, że właśnie minęliśmy pierwszy kilometr. Trwał on 3 minuty i 36 sekund.
Do kolejnego piwa… znaczy pętli…. dzieliło mnie jakieś 600 metrów.
Szerokim łukiem skręciliśmy w prawo, aby następnie dwukrotnie, skierować się w lewo. Przed oczami wyrosła nam kilkusetmetrowa prosta, którą dotarliśmy na dziedziniec.
Już z daleka słyszałem: „Marek! Marek!”. Minąłem matę z pomiarem czasu i dotarłem do stolika. Darek już przy nim stał.
Podbiegłem do niego, wziąłem głęboki oddech i sięgnąłem po kubek. Rozpoczęliśmy krótką pogawędkę. Rozmawialiśmy m.in. o ulotności życia, a także o impresji w malarstwie belgijskim. To była naprawdę interesująca rozmowa.
Tak to mniej więcej wyglądało (film: Damian Mrowiec):Ale, ale! Darek skończył pić piwo i ruszył na trasę. Nie ukrywam, że zachował się niezbyt kulturalnie, bo żeby mi przerywać mój wywód o organizacji i działaniu ratownictwa wodnego w Polsce i na świecie? Fajnie to było chamskie drogi kolego! Ja jeszcze mówię, a Ty rzucasz kubkiem i rozpoczynasz ucieczkę!
No nic. Skończyłem swoje piwo i ruszyłem w pogoń.
Przerwa na picie trwała 54 sekundy.
Nie ukrywam, że za drugim razem mocniej poczułem piwo. Było mi jakoś tak ciężko. Rozpocząłem mało kulturalny rytuał bekania, po czym z powrotem poruszałem się w tempie 3:40 min/km.
Tym razem Darek odskoczył mi za mocno. Ledwo go widziałem. To był też moment, w którym na trasie – z uwagi na start kolejnych grup – zaczęło się robić tłoczno.