O Biegu Świetlików, który organizowany jest przez MK Team, słyszałem wiele dobrego. Niestety, z uwagi na fakt, że zazwyczaj jego data kolidowała z datami startów, na które byłem już wcześniej zapisany, jakoś nigdy ze Świetlikami nie było mi po drodze. No, ale co się odwlecze, to ponoć nie uciecze. Pod koniec maja zarejestrowałem się na bieg, a w pewną czerwcową i równie upalną sobotę, stanąłem na starcie. Cel był prosty – dać z siebie wszystko i spróbować zawalczyć o podium. Czy mi się udało? Niby nie, ale… jednak chyba tak.
W trakcie zapisów miałem do wyboru dwa warianty. Mogłem o 19:00 wystartować na dystansie 10 km, albo 2 godziny później wziąć udział w biegu na 5 km. Jako, że dychy w tym roku nie pokonałem jeszcze ani jednej, wybrałem bramkę numer jeden.
Po pakiet startowy udałem się w dzień biegu. Biuro zawodów usytuowano na terenie Stawu Rzęsa. Tam też znajdowały się start i meta zawodów.
Przyznam, że bardzo fajnie się to wszystko prezentowało. Głośna – rytmiczna muzyka, kilka wozów z jedzeniem, kawą i lodami, tor przeszkód i super pomocni wolontariusze.
Wśród namiotów odnalazłem ten właściwy. Po chwili miałem w dłoniach dwa pakiety. Tak się złożyło, że o godzinie 16:40, w biegu na dystansie 200 metrów, miała wystartować Magda. Skoro przy okazji zawodów na 5 i 10 km zorganizowano także bieg dla dzieci, to głupio byłoby z tego nie skorzystać.
Jak prezentowały się pakiety? Tutaj znajdziecie ten dla dzieci:
A poniżej dla osób pełnoletnich:
Wróciłem na ogródek, który znajduje się nieopodal trasy, po czym rozłożyłem się na leżaku, aby przygotować się na trudy startu. Trasa do najłatwiejszych nie należała. Pogoda też niestety nie ułatwiała zadania. Dla mnie optymalna temperatura na zawody, to tak maksymalnie 8-10 stopni Celsjusza. Za ponad 20 stopni serdecznie dziękuję, a za te ponad 30 kresek na plusie, które były odczuwalne w dniu biegu, pozdrawiam soczystym gestem Kozakiewicza. No, ale pogody się niestety nie wybiera. Trzeba brać, co dają i mimo wszystko spróbować powalczyć o dobrą pozycję.
Po godzinie 16:00 ruszyliśmy rodzinnie na linię startu. 40 minut później Magda wystartowała. Na 8 dziewczynek zajęła 5 miejsce. Oczywiście nie miejsce tego dnia było najważniejsze, a samo uczestnictwo. Ważne, aby dziecko po prostu się ruszało, a nie ślęczało przed tabletem.
Zadowolona odebrała medal, po czym wróciliśmy na RODos. Do mojego startu pozostały nieco ponad dwie godziny. Przez ten czas byłem schowany w cieniu i sączyłem chłodny izotonik.
Po 18:00 ponownie ruszyliśmy na linię startu. Tego dnia odwiedziłem ją już po raz trzeci.
Wspomniałem, że moim celem było podium. Pamiętam, że przed startem starannie przejrzałem listę zawodników. Szukałem tam m.in. wielokrotnego zwycięzcy tego biegu: Rafała Formickiego. Choć szukałem go na liście startowej i znaleźć nie mogłem, pojawił się w moim kadrze. Zauważyłem go niedaleko linii startu. No i mina mi zrzedła. Bo skoro jest on, to podium oddali się o jedno miejsce.
Porozmawiałem z nim chwilę, po czym zareklamował mi jednego z biegaczy, który również zna smak podium. Z pierwszego miejsca spadłem więc na trzecie. To o nie zamierzałem tego dnia powalczyć.
Na krótko przed startem rozpocząłem rozgrzewkę. Zacząłem robić przebieżki po czym poczułem coś, czego dawno nie doświadczyłem.
„Kolko! To Ty jeszcze istniejesz?!?” – tak sobie pomyślałem, gdy poczułem charakterystyczny ból/spięcie w okolicy brzucha. No, ale czemu się tu dziwić? Nie jestem stworzony do wieczornych startów. Choćbym nie wiem jak pięknie się odżywiał w ciągu dnia, organizm i tak w jakiś sposób da mi znać, że lepiej przyjąłby wieczorną kąpiel, niż bieg na granicy HR max. Kilka skłonów później i po kolce nie było już śladu.
Z racji tego, że z nieba żar lał się hektolitrami, rozgrzewka była krótka i treściwa. Nie było sensu przeciągać tej gehenny. Dotarłem do linii startu, po czym zacząłem ustawiać Garmina. Tempo zaprogramowałem na 3:45 min/km. Wiedziałem, że z uwagi na zróżnicowanie terenu, będzie mi raczej ciężko je utrzymać. Mimo wszystko warto jednak mieć jakiś punkt odniesienia.
Rozpoczęło się odliczanie.
10…9…(…)…3…2…1 i ruszyliśmy!
Wspomniałem o trasie, więc może warto ją teraz pokazać? Z racji tego, że miałem pobiec 10 km, czekały na mnie dwie pętle po 5 km:
Wystrzeliłem przed siebie, ale szybko oprzytomniałem.
Już po chwili dałem się dogonić dwójce najszybszych biegaczy. Schowałem się za ich plecami, bo wiedziałem, że i tak będę je od tej pory oglądać. Szczególnie, że po 300 metrach czekał na nas krótki, acz niezwykle stromy i upierdliwy podbieg. Gdybym poruszał się tam w tempie około 5 min/km, to zapewne bym go nie odczuł. Biegłem jednak w tempie 3:37 min/km, a wtedy wszystko boli bardziej.
Udało mi się na niego wdrapać, po czym przykleiłem się do pleców Rafała i Przemysława, między którymi miała się rozegrać walka o pierwsze miejsce.
Zbieg nie trwał jednak długo. Po chwili pojawił się skręt w lewo. Ani się obejrzałem, a minąłem flagę z oznaczeniem pierwszego kilometra. Pokonałem go w 3 minuty i 41 sekund.
Do prowadzącej dwójki miałem przysłowiowy rzut beretem. Po kilkuset metrach czekał na nas ponowny skręt w lewo. Tym razem – między łąką, a polem golfowym – zmierzaliśmy w stronę Siemianowickiej Bażantarni. Niewielki las miał nam na chwilę zapewnić cień. Zanim jednak do niego dotarliśmy, Rafał i Przemek włączyli tryb turbo i tyle ich widziałem. Aktualnie znajdowałem się na trzeciej pozycji. Szybko obejrzałem się za siebie i dostrzegłem, że biegacz na moimi plecami wcale nie jest jakoś daleko. To był dopiero początek biegu, więc wszystko mogło się jeszcze wydarzyć.
Dotarliśmy do Bażantarni.
Ok, jest cień, ale co z tego, skoro od razu trafiliśmy na podbieg?
2 km – 3:48 min
Po raz pierwszy tego dnia zaczęło mnie przytykać. Na końcu podbiegu tętno dobiło do 190 bpm i chcąc nie chcąc, musiałem zwolnić.
Na końcu kolejnej prostej – zaraz przed skrętem w lewo – po raz kolejny spojrzałem za siebie. Niestety zawodnik, który aktualnie biegł na czwartej pozycji, nie zamierzał odpuścić i ostro walczył o moją – trzecią pozycję.
Wkrótce pojawił się jeden z bardziej wymagających fragmentów tej trasy – blisko 1 km podbieg, który najpierw prowadził obok Cmentarza Żołnierzy Soldatenfriedhof, a następnie wzdłuż pola. Cień zostawiliśmy za plecami. W zamian za to nasze ciała były smagane przez ciepło i słońce, które wyciągało ze mnie pozostałą resztkę sił.
3 km – 4:00 min.
Minąłem pole, po czym dotarłem na aleję Spacerową. Wreszcie poczułem, że biegnę z górki. Miałem tego doświadczać, przez ponad kilometr. Może, gdyby nie moje wysokie tętno, bardziej bym to docenił. To właśnie tam postanowiłem, że zwolnię. Nie było sensu dalej tak szaleć. Skoro pierwsze i drugie miejsce są już od dawna poza moim zasięgiem, a zawodnik na czwartek pozycji jest już całkiem blisko, to zwolnię i razem pokonamy kilka kilometrów. Tak to przynajmniej miało wyglądać w teorii. A jak było w praktyce?