O półmaratonie w Walencji słyszałem wiele dobrego. M.in. o tym, że posiada niezwykle płaską i równie szybką trasę. To właśnie na niej – w 2020 roku – ustanowiono ówczesny rekord świata. Kibiwott Kandie przekroczył wtedy metę w czasie 57:32 min. Wiecie jakie to tempo? „Jedyne” 2:43 min/km. Dodam, że trzeba tak biec przez całe bite 21 kilometrów i kilkadziesiąt metrów. Gdy pojawiła się możliwość, aby w pewien październikowy weekend odwiedzić Hiszpanię, długo się nie zastanawiałem. Tym bardziej, że to miała być moja pierwsza wizyta w tym kraju.
Planując sposób dostania się do Walencji, po raz kolejny się okazało, że można liczyć tylko i wyłącznie na niemieckie linie lotnicze, które jak strajkują, to się w tańcu – pardon my French – nie pier*&%ą. Przeżyłem strajk Lufthansy, gdy wracałem z Nowego Jorku, więc wiem o czym piszę. Nigdy nie zapomnę tej ogromnej tablicy odlotów na lotnisku Kennedy’ego, z wszędobylskim „Cancelled”.
Rozpoczęło się standardowo, a więc lotem z Katowic do Frankfurtu. Zupełną nowością był dla mnie długi czas oczekiwania na kolejny lot. Na lotnisku spędziłem blisko 6 godzin. Jeszcze dwanaście minut dłużej i przy okazji trafiłbym do najnowszej edycji Księgi Rekordów Guinessa.
Równie zmęczony, co szczęśliwy usiadłem w aeroplanie, by przed godziną 24:00 wylądować w Walencji. Metro niestety już nie kursowało. Cudem udało mi się namierzyć wolną taksówkę. Kolejka ludzi, którzy chcieli zrobić to samo, wiła się w cztery strony świata i prawdopodobnie, gdym wtedy jej nie złapał (taksówki, nie kolejki), to tkwił bym w niej po dziś dzień.
Zameldowałem się w hotelu, po czym tak jak stałem, tak się szybko umyłem i położyłem spać. Choć byłem wykończony, to wstałem skoro świt. Jako, że w Hiszpanii miałem być tylko kilkadziesiąt godzin, musiałem je w pełni wykorzystać.
W pierwszej kolejności należało odebrać pakiet startowy. Sobota była ostatnim dniem, w którym było otwarte biuro zawodów. W samym biegu miało wziąć udział blisko 20 000 osób, więc obawiając się sporych kolejek, na Expo ruszyłem od razu po śniadaniu.
Na miejsce dotarłem metrem. Wysiadłem na jednym z przystanków, po czym rozpocząłem mozolne wdrapywanie się na wziesienie.
Na jego końcu, po prawej stronie, dostrzegłem szklany budynek, w którym miałem odebrać dary losu.
Kilka zdjęć później trafiłem do sporej hali. Okazując dowód osobisty, otrzymałem kopertę z numerem startowym. Koszulkę i resztę rzeczy miałem odebrać nieco później. Aby się do nich dostać, trzeba się było przedostać przez cały ciąg stoisk.
Od razu na wstępie dostrzegłem ściankę, na której tle musiałem się pojawić. Eksponując numer startowy, uśmiechnąłem się najpiękniej, jak tylko byłem w stanie:
Następnie rozpocząłem spacer.
Moja uwagę przykuł ogromny medal SuperHalfs. Jest to coś na zasadzie World Marathon Majors, z tym, że dotyczy połówek, a nie maratonów.. Aby otrzymać żółty medal, należy pokonać półmaratony w 5 europejskich miastach: w Walencji, Cardiff, Pradze, Kopenhadze i Lizbonie.
Czy będzie to mój kolejny cel po zdobyciu w kwietniu 2023 r. poniższego medalu?
Nie potwierdzam.
Nie zaprzeczam 😉
Na miejscu okazało się, że partnerem technicznym nie są molochy pokroju Nike czy Adidas. Koszulki, które znalazły się w pakiecie zostały wyprodukowane przez firmę Luanvi. Jako rzecze Wikipedia: Luanvi to hiszpański producent odzieży sportowej, który obecnie produkuje sprzęt i odzież do piłki nożnej, koszykówki, piłki ręcznej i siatkówki.
Biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny, wcale mi to nie przeszkadzało. Fajną, biegową wiatrówkę można było kupić za 30 Euro, a koszulki techniczne były po 15 Euro. Dwa tygodnie wcześniej byłem w Chicago. Za podobna odzież, ale z of kors z logiem Nike, trzeba było wybulić odpowiednio 130 i 50 Dolarów. Różnica była więc kolosalna.
Odnalazłem się jeszcze na ścianie, po czym ruszyłem z powrotem do hotelu.
Na miejscu rozłożyłem całą zawartość pakietu i zrobiłem takie oto zdjęcie:
Jak widać, oprócz numeru startowego i koszulki, trafił mi się także żel pod prysznic, kapsułki do prania i trochę jedzenia.
Ubrałem się w koszulkę z grafiką z półmaratonu, po czym wyszedłem na miasto. Nie będę Was tutaj zanudzał tysiącem zdjęć. Wrzucę tylko garść i dodam, że tak pięknego miasta jak Walencja, dawno moje oczy nie widziały. Szczególnie wrażenie zrobiły na mnie budynki, które wchodziły w skład Miasteczka Sztuki i Nauki:
Zresztą spacer parkiem, który kilkadziesiąt lat temu był korytem rzeki, a później wizyta w ścisłym centrum, zafundowały mi równie wyborne widoki.
Spacer skończyłem oczywiście późnym wieczorem. Dlaczego „oczywiście”? Skoro w niedzielę nie miałem walczyć o nową życiówkę, a wyjazd traktowałem w kategoriach typowo turystycznych, to odpoczynek w hotelowym pokoju nie miał najmniejszego sensu.
Ponownie zająłem drogę z toalety do prysznica. Tym razem na kafelkach rozłożyłem swój strój do biegania:
Byłem gotowy na to, co miało się jutro wydarzyć.