W 2023 roku po raz pierwszy wystartowałem w biegu, który był organizowany przez Sabinę i Andrzeja z fundacji „Z Pomocą Przyjaciół”. W Maratonie 7 Jezior zająłem 6 miejsce w klasyfikacji OPEN i 3 w kategorii wiekowej. Pamiętam, że atmosfera była iście rodzinna i od razu po minięciu mety postanowiłem, że muszę tam wrócić za rok. Co jeszcze pamiętam? Na pewno to, że było cholernie gorąco i po biegu schładzałem się jeszcze przez kilka dobrych dni. Jeszcze nigdy pogoda mną tak nie pozamiatała, jak wtedy.
Tym razem nie byłem pewny czy w ogóle uda mi się pobiec. Po powrocie z Bostonu nabawiłem się kontuzji Achillesa. Rozpocząłem rehabilitację i nie w głowie były mi kolejne starty. Pewnego dnia żona Ewelina spytała mnie czy w tym roku biegnę na Rogoźniku. Na początku pomyślałem, że nie. Przecież w ostatnim miesiącu nabiegałem może ze 150 km. Było okres, w którym pauzowałem ciągiem 12 dni. Z drugiej jednak strony… kontuzja zupełnie odpuściła. Chyba najwyższy czas to wykorzystać. Kilka minut później dokonałem rejestracji i tak oto w tym roku ponownie miałem się zameldować na Rogoźniku.
Tym razem odpuściłem dystans maratonu. Uraz psychiczny po ostatnim starcie nie przeminął. Zamiast ponad 42 km, wybrałem wariant nieco bardziej optymistyczny. Przynajmniej na papierze, bo w rzeczywistości nie było tak kolorowo. Zapisałem się na Półmaraton Dorotki z plusem – 32 km z pięknymi widokami i równie fantastycznymi…. podbiegami.
Po odbiór pakietu udaliśmy się w dzień biegu. Podobnie jak ostatnio, także i tym razem zapisałem Magdę na bieg dla dzieci. Ona biegła o 13:00, a ja 2 godziny później. W związku z powyższym z mieszkania trzeba się było ewakuować po godzinie 12:00. Oznacza to nic innego jak to, że obiad musiałem w siebie wcisnąć w porze późnego śniadania:
Skorzystałem z opcji „Przez nogę i dalej mogę!”, no i jakoś to poszło. Ale uwierzcie, nie należało to do najłatwiejszych rzeczy pod słońcem. Zaparkowaliśmy w cieniu, po czym od razu ruszyliśmy w kierunku amfiteatru, gdzie znajdowało się biuro zawodów.
Po kilku minutach odebraliśmy dwa numery startowe.
Mój pakiet prezentował się następująco:
Oprócz numeru znalazłem w nim także jabłko, wodę mineralną i bardzo dobre kabanosy. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie na ściance i zacząłem odliczać czas do biegu Magdy:
Wkrótce po nim zaczęło się odliczanie do mojego biegu. W międzyczasie udało mi się spotkać wielu biegowych znajomych, z którymi nie widziałem się z rok, albo nawet i dwa lata. Nawet nie zdążyłem się zorientować, gdy nadszedł i mój czas startu. Do tego momentu starałem się chować w cieniu i małymi porcjami raczyć się izotonikiem.
Wspomniałem o cieniu. Czy to oznacza, że znowu było gorąco? Tak, to chyba czas, aby poruszyć temat tej *&@*%@ pogody! Serio!?! Znowu musiała byś powtórka z rozrywki?!?
W zeszłym roku odczuwalna temperatura w dniu biegu wynosiła śmiało powyżej 30 stopni Celsjusza. Pamiętam, że mięśnie płonęły od pierwszego, do ostatniego kilometra. Było mi gorzej, niż być powinno. No, a jak było tym razem?
Kilka dni przed biegiem było rześko i chłodno. Temperatura zadomowiła się w okolicy 17-20 stopni Celsjusza. W dzień biegu było ponad 30 stopni, a dzień po temperatura ponownie zjechała o jakieś 10 kresek. Czasu na aklimatyzację mieliśmy więc mniej niż dobę. Wiedziałem, że będzie ciężko i coś czułem, że może się powtórzyć sytuacja z zeszłego roku. Puenta też jest taka: jakkolwiek chłodno by nie było w Polsce i na świecie, w dzień biegu w Rogoźniku pogoda zawsze będzie udana. Choć może tak bardziej dla kibiców, niż dla biegaczy.
No nic, nie ma co narzekać. Nie popełniając błędu z 2023 roku, kiedy to biegłem tylko z jednym softlaskiem, tym razem wziąłem plecak, w którym zmieściłem ich dwie sztuki, a także kilka batonów i żeli.
Pamiątkowa fota ze znajomymi:
Po czym rozpoczęło się odliczanie.
3…2…1… i ruszyliśmy!
Jeszcze przed biegiem kilka osób wspominało, że trasa Dorotki z Plusem jest chyba najcięższą trasą z całej palety biegów organizowanych przez Andrzeja i Sabinę. Kilka lat temu pokonałem ją treningowo. Było to jednak na tyle dawno, że już zapomniałem z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Może to i dobrze, bo dzięki temu byłem spokojniejszy. Wyparłem z pamięci wszystko to, co złe.
Mój plan na bieg był taki, jak zazwyczaj. Po prostu chciałem dać z siebie wszystko i zobaczyć co z tego wyjdzie. Doskonale wiedziałem, że tym razem o walkę o dobrą lokatę nie mam najmniejszych szans. Aktualnie byłem poza jakimkolwiek treningiem, a wielkość miesięcznego kilometrażu wołała o pomstę do nieba. To nie była moja olimpijska forma z 2022 roku, kiedy to dwukrotnie złamałem 3h. To były czasy.
No, ale my już przecież biegniemy!
Halo! Halo! Oddaję głos do studia.
Po 300 metrach względnego spokoju skręciliśmy w lewo i zaczął się podbieg, który z każdym metrem był coraz bardziej zaskakujący. Już myślałem, że zaraz się skończy, a tu jeb*t! Dodatkowe metry w górę i w górę i… jeszcze trochę powyżej poziomu morza.
Pierwszy kilometr pokonałem w 4 minuty i 32 sekundy. Do końca pozostało jedynie ich 31 sztuk, a także cała paleta podbiegów, które będą mnie chciały sponiewierać. Tak zupełnie do cna.
Na początku siły dopisywały. Systematycznie wyprzedzałem biegaczy i było tak, jak przed moimi wszystkimi kontuzjami świata ♥
Skręcaliśmy to w lewą, to w prawą stronę. Cały czas mieliśmy nad głowami konary drzew. Było wybornie.
W połowie 3-ego km przytuliliśmy się do ulicy, a następnie skręcając pod wiaduktem, dotarliśmy do drogi o numerze 913. Pod wiaduktem dotarliśmy na jej drugą stroną meldując się w kolejnej porcji lasu.
Nic co fajne nie trwa wiecznie. Chwilę przed minięciem wirtualnego oznaczenia 5-ego km, pojawił się krótki i tak intensywny podbieg, że prawie wyrwało mnie z butów. Jakoś wdrapałem się na jego koniec, po czym – biegnąc wzdłuż lasu – zameldowaliśmy się na skrzyżowaniu, które żwawo pokonaliśmy. Po raz pierwszy tego popołudnia mieliśmy pod stopami nie szyszki, nie piach czy runo leśne, a najprawdziwszy chodnik i drogę rowerową.
Długim owalem skręciliśmy w lewo. No i nie zgadniecie! Ten owal również był podbiegiem.
Tempo wyraźnie siadło. O biegu poniżej 5 min/km nie było już mowy:
6 km – 6:36 min
7 km – 6:11 min
To właśnie na tym 7-mym km postanowiłem, że zwolnię. Czułem się coraz gorzej i stwierdziłem, że nie ma sensu się tak dalej męczyć. Lepiej dotrwać do mety we względnym zdrowiu, niż już teraz sobie obrzydzić dalszą część biegu żwawym tempem, którego i tak nie pociągnę do końca.
Wyjąłem telefon i od tej pory postanowiłem, że skoro nie ma szans na podium w klasyfikacji wiekowej, to chociaż wykonam kilka zdjęć do relacji.
Na wysokości 7,6 km pojawił się pierwszy wodopój. Przystanąłem na nim i wziąłem kubek wody. Pierwsza część wylądowała w moim przełyku, a drugą schłodziłem sobie szyję. Choć na chwilę poczułem ulgę. Dochodziła 16:00 i przy (prawie) bezchmurnym niebie, słońce systematycznie wyciągało z biegaczy resztkę sił. W nogach nie miałem jeszcze nawet dychy, a czułem się, jakbym pokonał już wielokrotność tego dystansu.
W połowie 8-ego km skręciliśmy sobie w lewo i w kadrze pojawił się taki oto widok:
Super fajnie, że ktoś sobie chce polatać na paralotni. Brawo dla tego Pana! Ale… kurde… czy ja będę musiał się tam wdrapać? W takim ukropie i tak zupełnie przy wszystkich?
Okazało się, że niestety tak :/
Z każdą chwilą ww. podbieg prezentował się jeszcze bardziej „ciekawie”:
Przed najgorszą częścią wzniesienia zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie. Tak dla potomnych, gdyby się okazało, że jednak nigdy nie uda mi się tam dotrzeć i rzucę bieganie w połowie drogi na szczyt:
Zaraz na samym końcu dojrzałem po lewej stronie Panią fotograf. Krzyknąłem z daleka, że jak będzie robiła zdjęcia, to niech mnie uprzedzi. Z marszu zerwę się do świńskiego truchtu, aby chociaż przez te kilka sekund stworzyć pozory, że taki podbieg to dla mnie jeno tylko bułka z paprykarzem szczecińskim.
Wszystko ładnie pykło/pyknęło i oto efekt tej naszej współpracy:
Spojrzałem jeszcze w dół i zabrałem się za pokonanie dalszej części trasy.
Muszę przyznać, że kolejne dwa kilometry weszły koncertowo. Powód był prosty – wreszcie sobie zbiegaliśmy. Dodam, że niektóre zbiegi były z gatunku tych hardkorowych.
Dobiegliśmy do boiska, na którym znalazłem drugi punkt odżywczy. No i proszę Państwa! Co tam się działo! Była woda, cola, owoce, a nawet lody i zraszacz.
Wziąłem żel, który popiłem sporą ilością wody. Na deser poszła wspomniana cola, a przed samym wybiegnięciem ze strefy, poprosiłem o polanie mnie wodą ze szlaucha. Od razu poczułem się jak młody bóg. Lody, choć mocno mnie kusiły, nie były w kręgu moich zainteresowań.
Pod względem gastrycznym z każdą chwilą czułem się coraz gorzej. Starałem się systematycznie pić i jeść, ale nie ukrywam, że miałem z tym spore kłopoty. Nie wiem czy to combo późnej pory biegu i bardzo wczesnego obiadu, ale… czułem się nieziemsko ociężale. Zaczął mnie boleć żołądek i nawiedziło mnie kilka kolek. Tak pisząc między nami, bekałem jak prosie przez większość ostatnich kilometrów. Czułem, że matka natura wezwie mnie do siebie szybciej, niż zdążę wyciągnąć chusteczki higieniczne.
Nie myliłem się.
Przymusowy postój miał miejsce niedaleko 15-ego kilometra, w miejscowości Psary. Matka Natura szepnęła mi słodko do uszka: „Mareczku! Kochanie! Nadszedł czas czas na s*anie ♥”.
Zboczyłem z trasy i zaszyłem się w kosodrzewinie. Po kilku minutach wróciłem do gry. Choć żołądek już mnie nie bolał, czułem się mocny tak na 2 punkty w 10-stopniowej skali. Pozostała mi walka o dotarcie do mety. Na nic innego nie liczyłem.
Dwa kilometry dalej dobiegliśmy do ogromnych hal, by po kilku następnych zakrętach zameldować się na długiej prostej.
Z jednej strony CEO drogadotokio.pl i jakaś przyczepa:
A z drugiej ona – Góra Dorotka:
To był mój cel na kolejne kilka kilometrów.
Niestety nie było już mowy o samym biegu. Te chwilowe momenty truchtu musiałem przełamywać szybkim marszem. Nie było opcji, abym chociaż zbliżył się do tempa w okolicy 5 min/km.