O biegach w Rogoźniku, które organizowane są przez Sabinę i Andrzeja z fundacji „Z Pomocą Przyjaciół”, słyszałem sporo dobrych słów. Przez lata nazbierało się ich tak wiele, że w tym roku postanowiłem się wreszcie przekonać jak to jest z tym bieganiem po Rogoźniku. Czy to takie mocne 8 na 10? Czy jedynie 4 na 5?
Do tej pory Rogoźnik kojarzył mi się z błogimi latami dziewięćdziesiątymi. Maluchem, a później Dużym Fiatem, jeździliśmy rodzinnie nad rogoźnickie jezioro. Błogo taplałem się w wodzie, a na kocu zajadałem się gumą Turbo i waflami Kukuruku. W tle zapewne leciały hity pokroju Spice Girls i doktora Albana – słynnego dentysty z Nigerii. Bieganie? Panie! A na co to komu, jak tu na kocu tak fajnie jest ♥
W życiu bym się nie spodziewał, że blisko 30 lat później, będę przebiegał nieopodal. Odwodniony po stokroć i ledwo kontaktujący, będę walczył o miejsce na podium w kategorii M30.
Po minięciu mety 9-tki Siemiona, wdałem się w dyskusję z Dariuszem Klimą – moim biegowym ziomalem.
Powiedział, że za kilka tygodni biegnie w Rogoźniku dystans maratonu. Od słowa, do słowa i ja także skusiłem się na ten dystans. Oprócz maratonu, można było jeszcze wybrać jeden z poniższych biegów:
– III Ultra Rogo Hero (URH) – dystans około 104 km
– VIII Półmaraton Dorotki z Plusem (PD+) – dystans około 30km
– IX Rogocross (RC) – dystans około 11km
– VII Bieg pod Pochodniami – dystans około 5,5km (dwie pętle)
– Nordic Walking– dystans około 11 km
Widać jak na dłoni, że wybór był spory. Wszystkie dystanse łączyła wspólna meta i niesamowity – rodzinny klimat, o którym istnieniu miałem się wkrótce przekonać na własnej skórze.
Po pakiet startowy ruszyliśmy rodzinnie w dniu biegu. No i tutaj zaczęły się małe – kulinarne schody. Zmagania miałem rozpocząć o godzinie 14:00 w sobotę. Toż to pora obiadowa! A nie godzina, w której właśnie wybiega się w las i po 43 km, dociera do upragnionej mety. Koniec końców obiad zjadłem o godzinie 11:55. Było ciężko, ale w trakcie posiłku powtarzałem sobie w duchu: „Przez nogę i dalej mogę!”. No i możecie być ze mnie dumni, bo dałem przez nogę i się udało. Pesto szybko zniknęło z talerza.
Po zaparkowaniu od razu udaliśmy się do amfiteatru, gdzie odebraliśmy dwa pakiety startowe. Podobnie, jak miało to miejsce we wspomnianej wcześniej 9-tce Siemiona, tak i tym razem – w biegu dla dzieci – miała wystartować Magda.
Co znalazłem w Pakiecie?
Numer z chipem, wodę, owoc, ciastko, batona, a także izotonik do rozpuszczenia w wodzie.
O godzinie 13:00 swoje 5 minut miała Magdalena. Wspólnie z nowopoznaną koleżanką, pokonała całą – kilkusetmetrową trasę.
Mój start miał się rozpocząć za niecałą godzinę. Do tego czasu starałem się schować w cieniu i nadrabiać zaległości w przyjmowaniu płynów. Z racji remontu całego mieszkania, od 2 tygodni częściej można mnie było spotkać w Leroy Merlin, niż przy kubku wody. O nagromadzonym zmęczeniu nawet nie wspominam. Byłem wykończony. No i nawet nie chodzi o to, że się żale. Bardziej chodzi o podkreślenie faktu, że zupełnie nie wiedziałem czego się po sobie spodziewać. Plan na bieg był taki, jak zawsze: chciałem dać z siebie 100% i wracać do domu z myślą, że lepiej nie mogłem tego rozegrać.
Gdy już ustawialiśmy się na starcie, aby za chwilę ruszyć ku przygodzie, Andrzej, który odpowiadał za to całe zamieszanie, powiedział nam, że z racji tego, iż do mety, po ponad 100 km dotrze zaraz pierwszy zawodnik, wstrzymamy się ze startem i godnie go powitamy.
W historii moich startów zdarzały się sytuacje, w których organizator przeciągał moment rozpoczęcia biegu (p.s. raz nawet tak przeciągnął, że ostatecznie nie wystartowaliśmy). Zawsze powodem był brak zgody policji. Tym razem było zupełnie inaczej. Czekaliśmy na zwycięzcę biegu. W takim przypadku po prostu wypadało to uczynić. Te kilka dodatkowych minut przecież nas nie zbawi.
Po blisko 10 minutach dotarł na metę zwycięzca III Ultra Rogo Hero i z powrotem mogliśmy się zaczaić w okolicy startu.
Zabrałem się za nastawianie Garmina. Sprawdziłem, czy wyłączyłem autopauzę i czy tym razem pasek tętna działa. Jak w to gorące popołudnie mam dobić do granicy HRM, to chociaż chcę to udokumentować.
10, 9….3, 2, 1 i ruszyliśmy!
Wybiegliśmy z terenu amfiteatru i zabraliśmy się za okrążanie Parku Gminnego w Rogoźniku. Przynajmniej tak ten teren jest oznaczony na Google Maps.
Pierwszy kilometr był żwawy. Choć na jego końcu pojawił się początek podbiegu, pokonałem go w 4 minuty i 7 sekund, Jak na to, co wkrótce miało na nas czekać, był on równie żwawy, co bezmyślny. Oczywiście odnoszę się tylko i wyłącznie do swojego wykonania.
Pierwsza trójka, a więc: Dariusz Klima, Adam Jagieła i Maciej Wilk wkrótce zaczęli się od nas oddalać. Nas, czyli kolejnej trójki: mnie, Macieja Ciechelskiego i Krzysztof Pruciaka. Szybko zawiązałem z nimi braterski sojusz i wspólnie pokonaliśmy część trasy.
Wspomniałem o początku podbiegu. Wiecie, gdzie był jego koniec? Dopiero po dwóch kilometrach. Jego najgorszy fragment uchwycono na poniższych zdjęciach:
Każdy z nas musiał przejść na chwilę do marszu. Za żadne skarby nie dało się tam wbiec.
W połowie drugiego kilometra wreszcie pojawił się zbieg i można było puścić nogi. Tempo wyraźnie wzrosło: z blisko 6:00 min, do kosmicznych 5:27 min.
A jak tętno Panie Doktorze?
Cały czas stabilnie i powyżej 180 bpm.
Podłoże było urozmaicone. Poruszaliśmy się w lesie, by po chwili ziemię zamienić na głęboki piach. Strach pomyśleć co by było, gdybyśmy to mieli zrobić w trakcie oberwania którejś z chmur. A z opowieści wiem, że po deszczu działy się tam dantejskie sceny.
Kilka zakrętów dalej zameldowaliśmy się na piątym kilometrze, który pokonałem poniżej 25 minut. Nie jest źle zważywszy na ukształtowanie terenu i dyspozycję dnia, która z każdą kolejną chwilą była jakby… mniej dyspozycyjna (?).
Chyba gdzieś po pokonaniu 7-ego kilometra powoli zacząłem się odłączać od Macieja i Krzysztofa. Poczułem jakąś taką dziwną moc, której się nie spodziewałem i z której jak najszybciej chciałem skorzystać.
Ósmy kilometr trwał 5 minut i 6 sekund. Jego niewidzialne oznaczenie znajdowało się pod Autostradą Bursztynową, pod którą akurat przebiegałem. Później ostry skręt w lewo, a następnie w prawo. Spojrzałem za siebie. Konkurencji ani widu, ani słychu. Od tej pory zostałem sam. Kolejnego zawodnika spotkałem dopiero po 17 kilometrach.
Spodziewałem się, że tak się może stać. Samemu łatwiej zgubić drogę, niż w grupie, ale po pierwsze, w Garminie miałem wgrany ślad trasy, a po drugie i najważniejsze – trasa była ZNAKOMICIE oznakowana. Naprawdę, nie było się do czego przyczepić. Nie wiem co by trzeba było zrobić, aby się tam zgubić.
Przed 9-tym kilometrem pojawił się pierwszy wodopój. Już z daleka spytałem wolontariuszy czy mają zimne piwo. Okazało się, że jeden łyk się znalazł 😉
Tak prezentował się jeden z takich punktów:
Następnie w ruch poszedł kubek z izotonikiem, woda i kawałek arbuza. Tak orzeźwiony z powrotem znalazłem się na szlaku.
Tempo wzrosło zasadniczo wzrosło:
11 km – 4:35 min
12 km – 4:35 min
13 km – 4:40 min
14 km – 4:44 min
15 km – 4:33 min
Pod względem zapasu sił, to biegło mi się wybornie. Jedynie co mi doskwierało, to nieustające pragnienie, którego za żadne skarby nie byłem w stanie ugasić. Czułem, że najgorsze jest dopiero przede mną. Za dobrze znam swoje ciało i wiem jak buntuje się, gdy zamiast optymalnych ośmiu kresek powyżej zera, musi się zmagać trzydziestoma.
Przed minięciem 16-ego kilometra na trasie pojawiło się coś takiego;
Było to nieco zaskakujące. Zamiast zeskoczyć lądując idealnym telemarkiem, usiadłem tyłkiem na krańcu i delikatnie zeskoczyłem. Zrobiłem to z taką gracją, że pobliscy wędkarze westchnęli z niedowierzania.
Kilkaset metrów dalej pojawił się wodopój numer dwa. Tym razem spędziłem na nim zdecydowanie więcej czasu, niż na pierwszym. Wypiłem kubek coli, wody i izotoniku i poprosiłem jeszcze o kilka kropel do softlaska. W ruch ponownie poszedł arbuz i chyba kawałek banana. Po minucie względnego odpoczynku z powrotem wróciłem do tempa w okolicy 4:30 min/km. W dalszym ciągu nikogo za sobą nie widziałem i w dalszym ciągu znajdowałem się na 4 miejscu w klasyfikacji Open.
Za sobą co prawda było pusto, ale po minięciu 18-ego kilometra, hen w oddali przed sobą dostrzegłem jakiegoś zawodnika. Tak na moje zmęczone oko, dzielił mnie od niego z jakiś kilometr. Jego plecy były ledwo dostrzegalne, więc do końca nie wiedziałem z kim mam do czynienia.
Do tej pory było sporo zakrętów, przyszedł więc czas na dłuuuugie proste. Najpierw blisko 2 km, które zaczęły się w okolicy 17,5 km trasy, a następnie prawie 3 km. Dodam, że teren stawał się coraz bardziej otwarty. Łatwiej było się opalić, niż jeszcze kilkanaście minut wcześniej.
Mało kto wie, że nie mogę siedzieć tyłem do kierunku jazdy, mam astmę i z racji alergii – pięknie się wzruszam, gdy rośnie trawa. Dlaczego o tym piszę?
Choć nie biegłem tyłem do kierunku jazdy, to i tak czułem się źle. Las coraz bardziej mi doskwierał. Kilkanaście godzin wcześniej padało. Później pojawiła się wysoka temperatura i w konsekwencji tego, wszystko fajnie parowało. Było mi duszno i każdy kolejny oddech wymagał większego wysiłku. Z początkowej mocy wymieszanej z euforią, zostały jeno tylko jakieś marne opary.
Wkrótce pokonałem dystans półmaratonu. Zajęło mi to około 1:45 h. Okazało się, że gdybym w takim samym tempie pokonał druga połowę, wygrałbym ten bieg. No, ale… łatwo się to mówi gdy się siedzi w klimatyzowanym pomieszczeniu, z kalkulatorem w dłoni. Wtedy świat wygląda zupełnie inaczej, aniżeli w tym dusznym lesie, po kilkudziesięciu kilometrach w nogach.
Biegaczy co prawda nie było, ale znalazłem nowych przyjaciół – czwórkę emerytów, którzy jechali na elektrycznych rowerach. Trochę ponarzekali, że jestem od nich szybszy, po czym ochoczo skręcili w gęstwinę. Cóż tam wspólnie robili, tego nie wie nikt.
Czas mijał, a mnie coraz bardziej nie chciało się. Z głową było ok, bo nie zamierzała się poddać. Gorzej było z samopoczuciem. Te było po prostu coraz gorsze.
Pamiętam, że w okolicy 25-ego kilometra biegłem koło jakiegoś nasypu kolejowego. Było gorąco, były kałuże, a ja – zamiast skupić się na dalszym biegu – coraz częściej odwracałem głowę do tyłu.
Ale halo halo! Jest i on!
Kolejny wodopój!
Na pierwszym straciłem z 20 sekund, na drugim minutę, a na tym?
Całe 180 sekund.
Piłem i jadłem, ale ani pierwszego, ani drugiego, nie byłem w stanie zaspokoić. Wtem i zupełnie znienacka, pojawił się Maciej, którego ostatni raz widziałem jakieś 17 km wcześniej. Tak od kilku kilometrów zwalniałem, że śmiało zdążył mnie dogonić. Nabrał wody do softlasków i tyle go widziałem. Nic, trzeba skończyć to, co zacząłem.
Wróciłem do biegu, ale nie na długo. Po 400 metrów musiałem przejść do marszu i odtąd trochę spacerowałem, a trochę biegłem. Im bardziej chciałem przyspieszyć, tym ciało mocniej odmawiało posłuszeństwa. Tętno wzrastało do jakichś niebotycznych wartości. Czyt. byłem ugotowany.
W rzeczywistości i w przenośni.
Jeden komentarz
Biegać nigdy nie biegałem, ale guma turbo i wafelki kukuruku to i owszem 🙂 Gratuluję tylu osiągnięć sportowych !