W Kłobucku jestem kilka razy w roku. Za każdym kończy się tak samo: ubieram buty i biegnę w stronę lasu. Od jakiegoś czasu towarzyszą mi członkowie miejscowego klubu NGB Kłobuck. Zawsze starają się mnie zabrać w zupełnie nowe miejsce. W trakcie wielogodzinnych wypadów wielokrotnie namawiali mnie na bieg, który organizują w pierwszej połowie czerwca. Tak się złożyło, że zawsze było mi jakoś nie po drodze. Postanowiłem to wreszcie zmienić.
Doszło do tego, że w tym roku byłem pierwszą osobą, która zapisała się na bieg. Na tym etapie pojawiło się spore zdziwienie. No bo gdzie jest opłata startowa? Że niby bieg jest za darmo? Pomiar czasu i jeszcze medal do tego? No i może grill i niepowtarzalna atmosfera również? Mieszkamy w Polsce, więc się pytam: gdzie jest haczyk? Podobnie jak było z opłatą – jego również nie znalazłem.
Start i metę usytuowano zaraz obok zalewu Zakrzew. Trudno o lepsze miejsce. Woda, drzewa i sporo miejsca na rozgrzewkę czy pobiegową fetę. Spotkałem kilku biegowych kompanów. Następnie odebrałem numer startowy i zwrotny chip wrzucając do puszki kilkoro polskich władców. Bieg był darmowy. Przy okazji zbierano jednak środki na leczenie niepełnosprawnego Karola, który zmaga się z pogłębioną obustronnie głuchotą. Każdy zrobił co uważa za stosowne. Ja stwierdziłem nietaktem śmiertelnym byłoby to, gdybym wziął udział w biegu, najadł się i napił, zgarnął medal i w żaden sposób się nie zrewanżował. Postanowiłem, że to, co zapłaciłbym za tego typu imprezę, przeznaczę na Karola. Cebulakom mówimy stanowcze: nie!
Chwilę pospacerowaliśmy wzdłuż zbiornika, po czym powoli zacząłem się kierować w stronę startu.
Trasa biegu była mi dobrze znana (wspomniałem o niej m.in. tutaj -> „Jesień, Kłobuck, las„). W tym wypadku wynosiła ona 11 100 m i w większości (96%) prowadziła przez tereny leśne. Doskonale wiedziałem czego się więc spodziewać.
Na zegarze wybiła godzina 11:00. Padł strzał startera i ruszyliśmy.
Tak się składa, że ostatnio wszystkie swoje starty rozgrywam w temperaturach powyżej 3o stopni Celsjusza. W Kłobucku co prawda nie było aż tak gorąco, ale temperatura daleka była od tej z gatunku idealnych. Na całe szczęście las ma to do siebie, że gdy wokoło gorąco i duszno, tam jest cień i warunki są nieco bardziej optymalne.
Nie byłem do końca pewny na jaki czas pobiec. Postanowiłem, że do mety spróbuję dotrzeć w tempie ok 4:30 min/km. Co będzie, to będzie. W lesie trzeba przecież biec o wiele bardziej asekuracyjnie. Dodatkowo czekało na mnie kilka podbiegów.
Pierwszy kilometr zrobiłem w czasie 3:51 min. Wiadomo, sam początek to jeszcze kipiąca adrenalina i walka o dobre miejsce przy pokonywaniu pierwszego zakrętu. Po jakimś czasie asfalt zniknął. Lesie -> dzień dobry!
Drugi kilometr i Garmin wskazał 4:02 min. Przede mną pojawił się pierwszy z kilku podbiegów. Pamiętałem go doskonale ze swoich treningów. Wiedziałem, że w tym miejscu będę musiał potulnie podwinąć ogon i postarać się go jakoś przetrwać. Są miejsca, gdzie nie warto kozaczyć. To był właśnie jeden z takich momentów.
W okolicy 4,5 km pojawił się pierwszy punkt z wodą. Widząc go w oddali od razu napiłem się z bidonu, a zawartość kubka szybko wylądowała na mojej głowie. Po długiej proste nastąpił zakręt w prawo. Kilkaset metrów i powtórka. W tym momencie zmierzaliśmy już z powrotem do mety.