Dzień wcześniej przygotowałem sobie opaskę, która miała mi wyznaczać kolejne międzyczasy. Zgodnie z nią, do mety miałem dobiec w okolicach 1:29 h. Pierwsze pięć kilometrów poszło koncertowo:
1 km – 4:04 min/km
2 km – 4:03 min/km
3 km – 4:13 min/km
4 km – 4:09 min/km
5 km – 4:05 min/km
Jako, że miałem ze sobą bidon, minąłem pierwszy punkt z wodą, aby nieco zaoszczędzić na czasie. Choć przez cały czas biegłem blisko swojego tętna maksymalnego, miałem siłę i chęci, aby powalczyć do samego końca.
Na ósmym kilometrze pojawił ukochany przeze mnie fragment trasy – Błonia krakowskie. Przyznaję się bez bicia, od zawsze działały na mnie demotywująco. Zazwyczaj, gdy pokonywałem tą część trasy, zaciskałem mocniej zęby marząc o tym, aby wrócić w bardziej urozmaicone rejony. Wiecie co? Tym razem nie było tak strasznie. Zapewne wpływ na to miał fakt, że w tym roku Błonia pokonywałem już 3 raz. Człowiek jest się w stanie do wszystkiego przyzwyczaić. Nawet do dużego fragmentu łąki w centrum dużego miasta.
Po krótkiej przerwie wróciłem do gry. Kilometry nie szły mi już tak, jak jeszcze przed chwilą. Wydawało mi się, że każdy biegnę znacznie ponad 5 min/km. Ostatecznie ostatnie 6 km pokonałem w następującym czasie:
Dlaczego nie udało mi się poprawić tegorocznej życiówki, która wynosi obecnie 1:29:55? Prawda jest taka, że w pewnym momencie, najzwyczajniej w świecie się poddałem. Zrobiłem to z pełną premedytacją. Prawdopodobnie, gdybym jeszcze nie złamał 1:30 h, mocniej spiąłbym poślady i wytrzymał to mordercze tempo tempo. Z każdą chwilą czułem się jednak coraz gorzej. Stwierdziłem, że nic na siłę. Nie ma sensu, się katować, skoro jeszcze nie jeden półmaraton przede mną.
Jak oceniam bieg?
Organizator spisał się na 6 z plusem! Pomysł z metą w Tauron Arenie był strzałem w dziesiątkę. Ilość TOI-TOI mogła zawstydzić nie jednego miłośnika tego typu urządzeń. Trasa była szybka, dobrze oznaczona i sprzyjała poprawianiu wyników. Punkty odżywcze były długie i bardzo dobrze zagospodarowane. Wolontariusze byli bardzo pomocni i uwijali się jak w ukropie, aby nic nikomu nie zabrakło. Dodatkowym atutem było bicie Rekordu Guinessa w ilości wydanych porcji makaronu. Korzystając z sytuacji można się było najeść do syta. Bardzo dobrze zorganizowano też strefę odpoczynku. Można było usiąść na trawie i w spokoju przeanalizować ostatnie kilkadziesiąt minut swojego życia.
Jedyny minus, który udało mi się dostrzec, dotyczył pana z kamerą na motorze. Motor wpychał się w najbardziej wąskie z najwęższych chodników. Momentami bardzo utrudniało to bieg.
Krakowie! Czy chcesz, czy też nie chcesz – w przyszłym roku chyba znowu się spotkamy.
P.S. Wiesław dobiegł w czasie 1:27:41. Wywalczył nową życiówkę i zajął 13 miejsce w kategorii M50. Czapki z głów i palta z barków!
3 komentarze
„Miłośnika tego typu urządzeń” – padłem! Miło było się spotkać, jeszcze raz dziękuję Ci za bardzo przydatny prezent – wczoraj bardzo mi się przydał, gdy biegałem poboczem drogi powiatowej 🙂
Mam nadzieję, że już w niej biegłeś? 😉
Tak, dwa razy – genialna sprawa. Choć przy tym smogu co u mnie wisi nad miasteczkiem, od tygodnia nie biegam – to nie ma sensu osadzać w płucach tablicę mendelejewa… 🙁