Półmaraton 1 stycznia? Jeszcze kilka lat temu było to nie do pomyślenia. Pierwszy dzień nowego roku spędzałem wówczas w nieco mniej sportowej atmosferze. Spałem raczej dłużej niż do 7:00 rano. Nie ubierałem obcisłych getrów i nie biegłem w mrozie przez 21 km i 97,5 m. Jak było teraz? Podobnie jak w zeszłym roku (relacja z IX Śląskiego Maratonu Noworocznego Cyborg). Ubrałem getry, wybiegłem na mróz i otrzymałem pierwszy medal Anno Domini 2016.
Śląski Maraton Noworoczny Cyborg rozgrywany jest w Parku Śląskim. Trasa składa się z pętli o długości 7,14 km. To od Ciebie zależy ile razy ją pokonasz. Maksymalnie możesz to zrobić siedem razy pokonując przy tym dystans ultramaratonu. Na taki wysiłek nie było mnie stać. Tak jak ostatnio i tym razem zdecydowałem się na 3 pętle.
Nie pamiętam kiedy było mi ostatnio tak zimno, jak w dzień biegu. Termometr wskazywał -14 stopni Celsjusza. Z uwagi na sporą wilgotność, ta odczuwalna była o kilka dobrych kresek niższa. Przed godz. 11:00 pojechałem odebrać pakiet startowy. Znalazłem w nim numer, a także naklejkę z biegnącym mężczyzną. Biuro zawodów usytuowano w Gołębniku. Tam też mieściła się szatnia, w której zostałem do ostatnich chwil przed startem. W okolicy nie było cieplejszego pomieszczenia.
Start miał się odbyć o godz. 12:00. Z uwagi na sporą kolejkę osób do odebrania numeru, pojawił się 20-minutowy poślizg. W międzyczasie udało mi się zamienić kilka słów z Mariolą, która rozpoznała mnie w tłumie. Do tej pory wymieniliśmy ze sobą tyko kilka komentarzy na niniejszej stronie. Fajnie, że ktoś raz na jakiś czas się do mnie przyzna.
O 12:20 padł strzał z… korka od wina musującego. Ruszyliśmy!
Pierwszy kilometr pokonałem nieco zachowawczo. Nie byłem pewien na co mnie stać w tym mrozie. Pamiętam, że jeszcze wtedy miałem na ustach Buffa. Z każdym metrem było mi coraz cieplej i po jakimś czasie chustę opuściłem na szyję. Wyprzedzałem kolejnych biegaczy, aby ostatecznie zatrzymać się przy Mariuszu – zawodniku z numerem 228. To właśnie z nim przebiegłem kilkanaście kilometrów. Biegliśmy koło siebie w równym tempie. Co jakiś czas wyprzedzaliśmy się nawzajem stając się pacemakerem dla tego drugiego. Po chwili następowała zmiana. Fajnie to wyszło.
Wspomniałem wcześniej, że trasa składała się z 7-km pętli. Na 4, 11 i 18 km pojawiały się 2 podbiegi. Pierwszy – krótszy, tak na zachętę. Drugi był dłuższy i o wiele bardziej stromy.
Po raz pierwszy pokonałem je w czasie 4:23 min. Za drugim razem – 4:39 min. Ostatni trwał najdłużej, bo 5:04 min/km. To właśnie on kosztował mnie najwięcej sił.
Zaraz za każdym z nich znajdował się kilkukilometrowy odpoczynek – kilka zakrętów, które wiły się w dół. Na ostatniej prostej biegłem już ile sił w nogach. To właśnie tam pokonałem dwa najszybsze kilometry w trakcie całego półmaratonu: 3:59 i 3:53 min/km. Pierwszą pętlę pokonaliśmy w czasie około 29 min. Cały czas biegłem więc na granicy swojej życiówki.
Na 12-stym km, postanowiłem przypuścić atak. Zwiększyłem tempo i systematycznie zacząłem się oddalać od swojego biegowego kompana. Plan był taki, aby maksymalnie zwiększyć między nami odległość, a następnie postarać się ją utrzymać do samej mety.
Przed rozpoczęciem ostatniej pętli chwyciłem kubek z herbatą. Wcześniej nie chciało mi się pić. Nie chciałem też tracić czasu w punkcie odżywiania. Gorąca herbata z cukrem to było to! Po kilkudziesięciu metrach wróciłem do biegu. Odwróciłem głowę szukając biegacza, z którym przebyłem ostatnie 14 km. Nie wyłaniał się zza drzew. Po kolejnym kilometrze bylem już pewny – po 2 okrążeniach zrezygnował z biegu. Zostałem sam.
Fizycznie było coraz gorzej. Psychicznie – o wiele lepiej. Przede wszystkim nie czułem na plecach oddechu Mariusza. Mogłem się skoncentrować na zaciskaniu zębów przed ostatnim podbiegiem, który nieuchronnie się zbliżał.
Myślałem o tym ilu zawodników mogło biec przede mną. Ilu z nich biegnie półmaraton, a ilu dłuższy dystans. To właśnie na tym polega atrakcja tego biegu. Nigdy nie wiesz, czy osoba z którą się ścigasz biegnie na ten sam czas, czy właśnie poprawia swoją życiówkę na o wiele dłuższym dystansie.