Pierwsze kilkaset metrów pokonałem w pelerynie. Zrzuciłem ją na długo przed mostem Świętokrzyskim i to był chyba błąd. To właśnie tam po raz pierwszy raz przywaliło mi mocnym i równie zimny wiatrem. Pacemakerów na 3:30 h miałem daleko za sobą. Doszedłem do wniosku, że będę się trzymał międzyczasów, które przykleiłem sobie do nadgarstka. Każdy kilometr miałem zrobić w okolicach 4:58 min na km. Plusów biegania z zającami jest wiele. Podstawowym minusem jest spory tłok, który się wokół nich robił. Wolałem to zrobić po swojemu.
No właśnie, to może kilka słów o taktyce? Na swoim profilu FB ogłosiłem, że po raz kolejny przystępuję to łamania magicznej granicy 3 h i 30 min. Tym razem ponoć miało się udać. Z tym, że nie do końca byłem tego taki pewien. Wiem, że kontrolne półmaratony wychodziły mi po prostu idealnie – wszystkie zrobiłem w okolicach 1:31 h. Co z tego, skoro w ostatnim czasie w moim życiu pojawiło się zdecydowanie więcej pieluch, niż długich wybiegań. Nie trenowałem w jakiś skomplikowany sposób. Wychodziłem wtedy kiedy mogłem i zazwyczaj zamykałem się w 10 km. Postanowiłem zrobić co w mojej mocy i chyba byłem tego bliższy, niż kiedykolwiek indziej.
Pierwsze kilometry pokonaliśmy w ścisłym centrum. Po Moście Świętokrzyskim przyszedł czas na Stare Miasto i słynne Krakowskie Przedmieście gdzie co poniektórzy wierzą w zamachy i co miesiąc modlą się do brzozy i Jarka Ka. To właśnie tam natrafiłem na grupę kilkudziesięciu kobiet o azjatyckich rysach twarzy. Nie mogłem się mylić. To były Japonki, które dopingowały raczej w japoński – powściągliwy sposób. Widząc to zakrzyczałem w ich kierunku: „Arigato gozaimasu! (pol. dziękuję bardzo). Wśród Japonek zapanowała chwilowa konsternacja. Po chwili wszystkie przełączyły się z trybu „stand by” w tryb „turbo”. Zaczęły machać, klaskać, a jedna nawet zaczęła rechotać. Po tym jak uaktywniłem damską część wycieczki z okolic Tokio, pognałem dalej.
Każdy kilometr był przeze mnie skrupulatnie sprawdzany. Na całe szczęście były one genialnie oznaczone. Kilkumetrowe konstrukcje były widoczne z daleka. Już po kilku kilometrach miałem 2 minuty przewagi, które odłożyłem sobie na czarną godzinę. Tak jakby mnie noga zabolała, czy coś.
10 km zrobiłem w 48 min i 32 sekundy, a więc zgodnie z planem. Na każdym punkcie starałem się sięgnąć po kawałek banana, a także przygotowywałem sobie drinki z wody i izotonika. Nie rozcieńczony izotonik na pewnym etapie jest dla mnie mało przyswajalny. Tak sobie biegłem, jadłem i piłem, a w międzyczasie słuchałem kapel, które rozstawione wzdłuż trasy motywowały biegaczy. Kilka z nich naprawdę nieźle mnie rozpędziło. Od razu spoglądałem na opaskę i grzecznie zwalniałem. Półmaraton pokonałem po 1:43:12 min biegu. Pragnąłem tego, aby kolejna połówka poszła mi tak samo dobrze jak ta pierwsza. Kilka kilometrów dalej pojawiła się pierwsza solidna przeciwność losu – wiatr.
Wiatr można podzielić na kilka rodzajów. Taki fajny, który Cię chłodzi w ciepłe letnie popołudnie. Taki fajnie mocny, ale w plecy, kiedy akurat walczysz o życiówkę i zaraz pokonasz metę. Jest też taki cholernie fajnie upierdliwy, który nie dość, że lodowaty i mocny, to jeszcze leci Ci prosto w pysk i robi to przez kilka dobrych kilometrów!
To co się działo po 24 km na długo pozostanie w mojej pamięci. Wyobraźmy sobie paralotnię, ale bez lotni. Sam silnik i sporych rozmiarów śmigło. Połóżmy przed nią krę lodową, a silnik włączmy na największe obroty. Tak właśnie było od 24 do ok. 32 km. Gdy tylko mogłem, to starałem się schować za kolejnymi biegaczami. Niestety w mojej okolicy nie było jakichś zwartych grup. Kleiłem się do jednego, a następnie do drugiego biegacza. Zdaje się, że i tak nic to nie dawało, ale przynajmniej miałem jakieś zajęcie.
Ponoć maraton zaczyna się po 30-stym km. Ja pokonałem go w czasie 2:26:45. Tempo, które wtedy wynosiło 4:53 min na km, na mecie dałoby mi życiówkę w okolicach 3 h i 26 min. Choć piłem i jadłem na wszystkich punktach, zacząłem czuć słabość. Problem polegał na tym, że myśląc o żelu, który miałbym wziąć, albo o kawałku banana, robiło mi się niedobrze. Organizm chciał coś zjeść, ale nie za bardzo był w stanie. Na 32 km przeszedłem na chwilę do bardzo szybkiego marszu. Mijałem wtedy wodopój i właśnie kończyła się walka z wiatrem. Musiałem na chwilę zwolnić i się dobrze nawodnić.
Od tego momentu do szybkiego marszu musiałem przejść jeszcze kilka razy. Czułem, że coś jest nie tak. Nie biegło mi się tak dobrze, jak jeszcze kilka kilometrów wcześniej. Zwalniałem jedynie na punktach odżywczych. Najdłuższy odcinek przemaszerowałem w okolicach 38 i 39 km. Choć złamanie 3:30 h oddalało się z każdym kolejnym krokiem, nie byłem z tego powodu załamany.
Piękny wykres, taki równiutki. 🙂 Nie ma co gdybać, mogło być lepiej ale mogło być gorzej. A było… bardzo dobrze. 🙂 Gratuluję. Bardzo podziwiam maratończyków, bo to wciąż dla mnie dystans, którego nawet moja bujna wyobraźnia nie jest w stanie objąć. 🙂 Ale jeszcze do niedawna 5 km było dla mnie dystansem nie do pokonania, a teraz już daję radę. 🙂 Dzięki za wstęp, będę pamiętać, że nawet najlepszym zdarza się bieg przejść. 🙂 Za miesiąc startuję w swoim pierwszym z życiu oficjalnym biegu, dystans 10 km. Na razie jestem do niego przygotowana tak trochę po japońsku, czyli JAKO TAKO. 😉 Trochę się porwałam z motyką na słońce, ale co tam, najwyżej przejdę. 🙂 Ten zimny wiatr przedstawiłeś tak obrazowo, że aż zmarzłam. Muszę się napić gorącej herbaty. 🙂 Jeszcze raz gratuluję.
Mocno trzymam kciuki za Twój debiut! 🙂
Uwierz, trochę treningów i systematyczności i jestem zdania, że każdy jest w stanie przebiec maraton. Dotyczy to również Ciebie 😉
Kiedyś byłem przekonany, że maratony są dla jakichś nadludzi, a w Warszawie przebiegłem już swój dziesiąty.
Oczywiście wszystko należy zrobić małymi krokami. Wbrew pozorom od dychy do połówki nie ma aż takiej przepaści. Dłuższe dystanse siedzą przede wszystkim w głowie.
Trochę CI zazdroszczę. Fajnie jest zaczynać przygodę z bieganiem i mierzyć się z coraz większymi dystansami 🙂
Dokładnie tak uważam, maratony są dla nadludzi. 😀
Ty mi zadrościsz? Chyba ja Tobie. 🙂 Ale wiem o co Ci chodzi. Faktycznie, jest ogromna frajda w początkach tej przygody, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie biegał (jak ja), dlatego zapisuję sobie swoje zmagania na blogu. W przyszłości, kiedy już bedę biegać maratony ;), poczytam sobie z sentymentem o swoich początkach. 😀
Dziękuję za kciuki. 🙂
5 komentarzy
Piękny wykres, taki równiutki. 🙂 Nie ma co gdybać, mogło być lepiej ale mogło być gorzej. A było… bardzo dobrze. 🙂 Gratuluję. Bardzo podziwiam maratończyków, bo to wciąż dla mnie dystans, którego nawet moja bujna wyobraźnia nie jest w stanie objąć. 🙂 Ale jeszcze do niedawna 5 km było dla mnie dystansem nie do pokonania, a teraz już daję radę. 🙂 Dzięki za wstęp, będę pamiętać, że nawet najlepszym zdarza się bieg przejść. 🙂 Za miesiąc startuję w swoim pierwszym z życiu oficjalnym biegu, dystans 10 km. Na razie jestem do niego przygotowana tak trochę po japońsku, czyli JAKO TAKO. 😉 Trochę się porwałam z motyką na słońce, ale co tam, najwyżej przejdę. 🙂 Ten zimny wiatr przedstawiłeś tak obrazowo, że aż zmarzłam. Muszę się napić gorącej herbaty. 🙂 Jeszcze raz gratuluję.
Mocno trzymam kciuki za Twój debiut! 🙂
Uwierz, trochę treningów i systematyczności i jestem zdania, że każdy jest w stanie przebiec maraton. Dotyczy to również Ciebie 😉
Kiedyś byłem przekonany, że maratony są dla jakichś nadludzi, a w Warszawie przebiegłem już swój dziesiąty.
Oczywiście wszystko należy zrobić małymi krokami. Wbrew pozorom od dychy do połówki nie ma aż takiej przepaści. Dłuższe dystanse siedzą przede wszystkim w głowie.
Trochę CI zazdroszczę. Fajnie jest zaczynać przygodę z bieganiem i mierzyć się z coraz większymi dystansami 🙂
Dokładnie tak uważam, maratony są dla nadludzi. 😀
Ty mi zadrościsz? Chyba ja Tobie. 🙂 Ale wiem o co Ci chodzi. Faktycznie, jest ogromna frajda w początkach tej przygody, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie biegał (jak ja), dlatego zapisuję sobie swoje zmagania na blogu. W przyszłości, kiedy już bedę biegać maratony ;), poczytam sobie z sentymentem o swoich początkach. 😀
Dziękuję za kciuki. 🙂
Gratuluję Marku! Fajny „jubileuszowy” bieg, świetny wynik no i niesamowite Japonki 😀
Dzięki! Dobry wynik zawdzięczam właśnie im! 😉