40-sty km wypadł gdzieś na Moście Świętokrzyskim. Pamiętam, że spojrzałem wtedy na Garmina i z niedowierzaniem stwierdziłem, że nadal mam szansę na życiówkę w okolicach 3:29 h. Z tym, że kolejne 2 km musiałbym zrobić po 4:30 min/km. Było to raczej niewykonalne.
Poniżej znajdziecie zdjęcie z tego miejsca. Choć wielokrotnie to planowałem, to jeszcze nigdy nie wyglądałem tak rześko na 40-stym km. Zazwyczaj unikałem wtedy obiektywów, a jak już jakiś widziałem z oddali, to przez kilka metrów biegłem i stwarzałem pozory. Fotograf został za plecami? Wracam do marszu!
Za mostem skręciliśmy w prawo. Stadion Narodowy rósł w oczach. Zaraz za nim była upragniona meta, medal i wreszcie coś ciepłego do okrycia.
I wiem, że ktoś zakrzyczy: „Fajnie żeś był blisko synek! Nie żal Ci?!?” No….. nie żal. W żadnym wypadku!
Z wyniku jestem bardzo zadowolony. Przy moich treningach na nic więcej nie było mnie wtedy stać. Ostatnie kilometry to była jedna wielka walka, z której chyba wyszedłem zwycięsko. Co prawda nie złamałem 3:30 h, ale na mecie nie zameldowałem się też przecież w okolicach 4 h. Naprawdę, mogło być różnie.
No i ten wykres z kilometrami na endomondo. Jestem z niego dumny, jak mało z którego. Prawie idealna linia prosta.
Za metą odebrałem medal [dowód poniżej], przybiłem kilka piątek i od razu udałem się po depozyt, a następnie do szatni. Usiadłem na krześle i zacząłem dochodzić do siebie. Priorytetem było na nowo uzyskać temperaturę ciała w okolicach 36,6 stopni Celsjusza.
Jak oceniam bieg?
Bardzo dobrze oznaczone kilometry, dużo punktów odżywczych i kapel, które bardzo przyzwoicie grały. Trasa miała swoje uroki w postaci ścisłego centrum (ponownie pozdrawiam moje japońskie przyjaciółki!). Pokazała także swoje drugie – mroczne oblicze w postaci odcinka od 24 do 32 km. Jej podstawowym plusem było to, że była płaska i sprzyjała poprawianiu życiówek. Fajnie, że w internecie pojawiła się relacja.
Tutaj można też znaleźć wideo z poszczególnych kilometrów:
No to do czego mam?
Minusów jest niewiele. Wiem, że oficjalna aplikacja, która miała na bieżąco pokazywać rodzinie i przyjaciołom moje międzyczasy, niestety tego nie robiła. Do któregoś kilometra było ok. Później brakowało synchronizacji.
Expo było jakieś takie małe w porównaniu do skali imprezy. No i ten medal. Ja to chyba mam jakieś szczęście, że każdy mój medal z warszawskich maratonów bije jakimś takim patosem. Albo jestem Bohaterem Narodowego [34. Maraton Warszawski 2012 r.], albo mam złoty zarys Polski. Rok temu medal był zdecydowanie ładniejszy. Ten nieco trąci odpustem, ale to przecież tylko moje prywatnie zdanie. No dobra, już nie marudzę.
Zapewne na Orlenie jeszcze kiedyś się pojawię.
Maraton, z czasem 2:11:54, wygrał Artur Kozłowski, który zrobił to w imponujący sposób! Na drugim miejscu uplasował się Henryk Szost (2:12:40), a na trzecim Charles Munyeki z Kenii (2:12:55).
[shareaholic app=”share_buttons” id=”10261725″]
[shareaholic app=”recommendations” id=”10261733″]
5 komentarzy
Piękny wykres, taki równiutki. 🙂 Nie ma co gdybać, mogło być lepiej ale mogło być gorzej. A było… bardzo dobrze. 🙂 Gratuluję. Bardzo podziwiam maratończyków, bo to wciąż dla mnie dystans, którego nawet moja bujna wyobraźnia nie jest w stanie objąć. 🙂 Ale jeszcze do niedawna 5 km było dla mnie dystansem nie do pokonania, a teraz już daję radę. 🙂 Dzięki za wstęp, będę pamiętać, że nawet najlepszym zdarza się bieg przejść. 🙂 Za miesiąc startuję w swoim pierwszym z życiu oficjalnym biegu, dystans 10 km. Na razie jestem do niego przygotowana tak trochę po japońsku, czyli JAKO TAKO. 😉 Trochę się porwałam z motyką na słońce, ale co tam, najwyżej przejdę. 🙂 Ten zimny wiatr przedstawiłeś tak obrazowo, że aż zmarzłam. Muszę się napić gorącej herbaty. 🙂 Jeszcze raz gratuluję.
Mocno trzymam kciuki za Twój debiut! 🙂
Uwierz, trochę treningów i systematyczności i jestem zdania, że każdy jest w stanie przebiec maraton. Dotyczy to również Ciebie 😉
Kiedyś byłem przekonany, że maratony są dla jakichś nadludzi, a w Warszawie przebiegłem już swój dziesiąty.
Oczywiście wszystko należy zrobić małymi krokami. Wbrew pozorom od dychy do połówki nie ma aż takiej przepaści. Dłuższe dystanse siedzą przede wszystkim w głowie.
Trochę CI zazdroszczę. Fajnie jest zaczynać przygodę z bieganiem i mierzyć się z coraz większymi dystansami 🙂
Dokładnie tak uważam, maratony są dla nadludzi. 😀
Ty mi zadrościsz? Chyba ja Tobie. 🙂 Ale wiem o co Ci chodzi. Faktycznie, jest ogromna frajda w początkach tej przygody, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie biegał (jak ja), dlatego zapisuję sobie swoje zmagania na blogu. W przyszłości, kiedy już bedę biegać maratony ;), poczytam sobie z sentymentem o swoich początkach. 😀
Dziękuję za kciuki. 🙂
Gratuluję Marku! Fajny „jubileuszowy” bieg, świetny wynik no i niesamowite Japonki 😀
Dzięki! Dobry wynik zawdzięczam właśnie im! 😉