Pierwsze kilometry upłynęły we względnej ciszy. Pamiętam jak zapytałem jednego z biegaczy: gdzie ci didżeje? gdzie ta muzyka? Bieg był reklamowany jako „Najgłośniejszy Maraton w Polsce”, a tu znikoma ilość kibiców i względny spokój. Po tych wszystkich zapewnieniach, że będzie głośno i wyjątkowo, nastawiłem się na na fetę od początku, do końca.
Biegłem w tempie ok. 4:38 min/km. Czułem się niezwykle komfortowo. Podobnie jak miało to miejsce w Poznaniu i Tokio, ten maraton również chciałem przebiec kierując się pomiarem tętna. Miałem od razu zwolnić gdyby Garmin pokazał wynik w okolicy 180-185 unm.
Pierwszą dychę zrobiłem w czasie 46 min i 49 s.
Cały czas biegłem w jednej, stałej grupie. Co jakiś czas wymienialiśmy ze sobą zdanie, czy dwa. Kilometry mijały niepostrzeżenie. W tamtym momencie marzyłem o tym, abyśmy tak wszyscy wpadli na metę w upragnionym przez nas czasie.
Na połówce zameldowałem się po 1:38,28 h biegu. Do tej pory wszystko szło zgodnie z planem.
Po pewnym czasie nasza grupa zaczęła się rozbijać na kilka mniejszych. Ktoś przyspieszył, ktoś został w tyle. Byłem zmuszony obrać nową taktykę. Przyczepiłem się do biegacza, który akurat był w moim zasięgu. Pokonaliśmy razem kilka kilometrów. Tempo okazało się jednak zbyt szybkie. Tętno coraz częściej zaczęło przekraczać 180 unm. Wiedziałem, że najwyższy czas, aby zwolnić. Spojrzałem na Garmina. Wtedy po raz pierwszy wirtualny pacemaker zasugerował mi, abym tego dnia dał sobie spokój z łamaniem 3:20 h. Niestety musiałem się z nim zgodzić.
Wiatr był z gatunku tych upierdliwych. W jakimkolwiek kierunku byś się nie poruszał, to i tak będzie Ci wiało prosto w twarz. Pech chciał, że z czasem zacząłem biec sam. Nie było żadnej grupy, do której mógłbym dołączyć, a gdy akurat jakaś się pojawiała, to okazywało się, że jej tempo jest zbyt mocne.
Na 28 km na kilkadziesiąt sekund przeszedłem do szybkiego marszu. Przede mną znajdował się punkt z napojami. Postanowiłem wziąć ostatni żel i skupić na nawodnieniu. Kolejny kilometr zrobiłem w 5:34 min. Wiedziałem, że czy tego chcę, czy też nie – właśnie rozpoczyna się walka. Wtedy nie byłem pewien czy w ogóle uda mi się złamać 3:30 h.
Zacząłem odliczać pokonywane kilometry. Z tym że nie do mety, a do 34-ego km, na którym miała się znajdować Ewelina z Magdą. Nie mogłem się ich doczekać.
Przede mną czekała jednak najpierw 3 km prosta z nawrotem na jej końcu. Tego fragmentu obawiałem się najbardziej. Bo już niby całkiem blisko do mety, a jednak tak nie do końca. Na tym fragmencie 3 razy musiałem przejść do marszu. Organizm bronił się jak mógł przed dalszym biegiem.
To była połowa 34-ego km. Wreszcie udało mi się znaleźć Ewelinę i Magdę. Dotarłem do nich, przystanąłem na chwilę i sprzedałem każdej po całusie. Ewelinie powiedziałem tylko, że jest ciężko. Po chwili znowu byłem na trasie. Przede mną zostało ok. 8 km biegu.
Starałem się siebie przekonać, że przecież co to jest 8 km? Oszukać, że właśnie wychodzę z domu i te 8 tys m. strzeli nie wiadomo kiedy. W głowie miałem wszystko poukładane. Co z tego, skoro nie miałem już siły, aby tego dokonać. Szybkie spacery pojawiały się coraz częściej.
Każdy kolejny kilometr trwał w nieskończoność. Kibicie robili co mogli, aby podnieść na duchu wszystkich, którym na tych ostatnich metrach brakowało siły. Genialnie prezentowały się punkty kibicowania, które były zorganizowane przez szkoły.
Te 3-4 km przed samą metą to był jeden wielki dramat. 39-ty był najwolniejszym – zrobiłem go w 6 min i 24 sek.
3 komentarze
Jeżeli to był Twój pierwszy bieg to gratuluję znakomitego czasu w debiucie! 🙂 Może jeszcze kiedyś się gdzieś spotkamy na trasie.
Relacja ciekawa, naturalna, odczucia do oprawy takie same, ale że ja debiutowałem to wszystko było dla mnie nowe i zapamiętam ten maraton na długo z jak najlepszej strony bo spełniłem swoje marzenie. Tak przebiegał mój bieg http://runnerski.pl/czy-przebiegne-maraton-nie-biegajac/
Jak zwykle świetna relacja, może jeszcze roczek-dwa i dołączę do Twojego biegającego z Tobą fanklubu 😉