Po raz pierwszy w Orlen Warsaw Marathon wziąłem udział w 2016 roku [relacja]. To było świeżo po narodzinach Magdy. Pamiętam, że treningów było wtedy mniej, niż zazwyczaj. Pamiętam też, że było piekielnie zimno, a porywisty wiatr na Kabatach, chciał mi oderwać głowę od reszty ciała. Koniec końców, pomimo różnych przeciwności, do mety dotarłem w całkiem przyzwoitym czasie: 3:31:45.
Do Warszawy przyjechałem w piątek. Od razu zaparkowałem przy Stadionie Narodowym, gdzie znajdowało się biuro zawodów.
Wdrapałem się na schody i wszedłem do środka. Moim oczom ukazał się taki oto widok:
Na jednym ze stoisk trafiłem na medal z maratonu w Bostonie. W 2017 r., na EXPO półmaratonu w Gdyni, udało mi się dotknąć medalu z maratonu w Nowym Jorku. Półtora roku później udało mi się wziąć w nim udział. Mocno chwyciłem więc ten z Bostonu licząc jednocześnie na to, że historia wkrótce się powtórzy.
Zaraz za stoiskiem znajdowało się biuro zawodów. Na etapie rejestracji, do wyboru było kilka wersji pakietów startowych. Ja skusiłem się na wariant premium. Chciałem się poczuć jak ktoś zupełnie wyjątkowy.
Sobotę spędziłem na zwiedzaniu i zastanawianiu się nad tym, jaką obrać taktykę. Wraz z przyjacielem, u którego się zatrzymałem, trafiliśmy m.in. na Stare Miasto. Spacerując cały czas dbałem o dobre nawodnienie.
Na niebie nie było ani jednej chmury. Odczuwalna temperatura wynosiła powyżej 26 stopni Celsjusza. Obawiałem się o to, że pogoda może pokrzyżować moje plany. No nic, postanowiłem, że spróbuję zawalczyć, a co wyjdzie, to wyjdzie. W razie niepowodzenia świat się przecież nie zawali.
Jeden komentarz
Gratulacje.
Jeżeli chodzi o kibiców – w Polsce to chyba tylko Poznań staje na wysokości zadania.
Natomiast polecam Ci Barcelonę – byłem dwa razy. Takiej ilości kibiców i takiego dopingu bębniarzy nie ma nigdzie indziej.