W dzień biegu ok. 7:00 udałem się na Błonie Stadionu Narodowego, gdzie znajdowało się biegowe miasteczko. W sobotę wieczorem sprawdzałem prognozę pogody. Niby miało być nieco chłodniej, niż w sobotę. Niby miały być jakieś chmury, albo jakiś wiatr. W tamtej chwili było wręcz odwrotnie: słońce, które śmiało się nam w twarz i ani jednej chmury, która mogłaby mu w tym przeszkodzić. Zresztą to zły prognostyk, kiedy od 2 h czekasz na start w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem, a nie odczuwasz chłodu.
Wszedłem do przebieralni i rozpocząłem skomplikowaną – przedstartową procedurę. W ruch poszły plastry, wazelina i agrafki. Udało mi się jeszcze zjeść banana, a także baton proteinowy. Od strony gastronomicznej byłem już przygotowany.
Po jakimś czasie oddałem worek do depozytu i wolnym krokiem zmierzałem w stronę startu.
Moja strefa startowa (3:00:00 – 3:30:00) znajdowała się bezpośrednio za strefą elity i biegaczami, którzy mierzyli się z barierą 3 h. Do Warszawy przyjechałem z życiówką, którą udało mi się wywalczyć w 2016 r. w Poznaniu. Resztkami sił złamałem wtedy 3:30 h. Jaki miałem plan na ten bieg?
Miesiąc wcześniej wymagającą trasę, jaką szczyci się półmaraton w Żywcu, pokonałem w 1:30 h [relacja]. Nie ukrywam, że fakt ten mocno podniósł mnie na duchu. Już wtedy wpadłem na pomysł, że w trakcie maratonu w Warszawie postaram się powalczyć o złamanie 3:20 h. No, a jeśli od startu do mety pobiegnę w średnim tempie 4:40 min/km, wynik będzie jeszcze lepszy – bo w okolicy 3:16 h. Właśnie na takie tempo przygotowałem swoją opaskę.
Wybiła 9:00 – ruszyliśmy.
W strefie startowej ustawiłem się za balonikami z oznaczeniem 3:15 h. Postanowiłem biec za nimi, na ile będę w stanie. Systematycznie będę sprawdzał tętno i jeżeli przekroczy 175 unm – kulturalnie zwolnię.
Pierwsze 5 km minęło koncertowo. Zrobiłem je w 23:07, a średnie tempo wyszło 4:37 min/km.
Niestety na ok. 5,5 km pojawił się największy podbieg na trasie. Pod nogami bruk, a przed oczami stroma ulica Mostowa. Tętno dochodziło do 184 unm. To właśnie w tamtym miejscu postanowiłem zwolnić. Pacemakerzy zaczęli się oddalać, ale bynajmniej mi to nie przeszkadzało.
Po pokonaniu podbiegu znaleźliśmy się na Starym Mieście.
Wreszcie pojawili się jacyś kibice.
Oczywiście najwięcej było ich na Krakowskim Przedmieściu. Postanowiłem zrobić to, co 2 lata temu. Widząc kibiców z Japonii, pozdrowiłem ich w ich ojczystym języku. Najpierw pojawiła się spora konsternacja, a później burza oklasków.
Sprawdzając trasę obawiałem się długich – nieocienionych prostych. Ta, którą poruszaliśmy się obecnie, na całe szczęście znajdowała się wśród budynków. Odbijając do lewej można było się schować przed słońcem. Ze zdziwieniem obserwowałem ludzi, którzy tego nie robili.
Kilometry wpadały jeden za drugim. W dalszym ciągu biegło mi się nad wyraz dobrze. Pamiętam, że zagadałem jednego z biegaczy. Wiecie, taki biegowy small talk. Powiedziałem mu, że jestem ciekawy kiedy, w tych warunkach, pojawi się pierwszy kryzys. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Odparł, że też się nad tym zastanawia.
Wiecie, to nie jest tak, że na kryzys czekałem już od samego początku. Brałem jednak pod uwagę to, że przy braku chmur i coraz większej temperaturze, może być różnie. W dalszym ciągu biegłem więc zachowawczo. Pierwszą dychę minąłem w czasie 46:31. Średnie tempo wyniosło 4:39 min/km. Zaraz przed minięciem maty z pomiarem czasu, wziąłem pierwszy z czterech żeli.
Jeden komentarz
Gratulacje.
Jeżeli chodzi o kibiców – w Polsce to chyba tylko Poznań staje na wysokości zadania.
Natomiast polecam Ci Barcelonę – byłem dwa razy. Takiej ilości kibiców i takiego dopingu bębniarzy nie ma nigdzie indziej.