Tak jak przykładałem się do monitorowania tętna, tak samo dbałem o maksymalne wyeksploatowanie punktów z wodą. Zawartość pierwszego kubka lądowała w przełyku. Zawartość drugiego zazwyczaj trafiała na głowę i kark. Później kubek z izotonikiem i kawałek banana. Na końcu to, na co czekałem od kilku dobrych kilometrów – mokra gąbka. Wyciskałem ją nad głową, romantycznie przejeżdżałem po karku i byłem gotowy do dalszej drogi.
Oprócz gąbki, życie ratował nam wiatr, o którym wspomniałem na początku. Wystarczyło, że na chwilę ustawał i można było poczuć jak jest gorąco. Gdyby nie on, to zapewne dalsze kilometry potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Półmaraton zrobiłem w 1:37:51. Prognozowany czas na mecie wynosił 3:15:42.
A tętno? O dziwo cały czas było w normie.
Za oznaczeniem 23-ego km pojawił się skręt w lewo i najpiękniejszy widok, który można było sobie wyobrazić – w miarę stromy zbieg. Podniosłem ręce do góry i dałem im na chwilę odpocząć.
Za zbiegiem był fragment, którego obawiałem się najbardziej. To kilkukilometrowy chodnik, który prowadzi od Kabat w stronę centrum. Miejsce, w którym – nie ważne jak się ustawisz – zawsze wieje prosto w twarz. W 2016 r. wiatr niesamowicie dał mi się tam wtedy we znaki.
Tym razem było zupełnie inaczej. Zamiast lodowatych, mocnych podmuchów, wiatr był delikatny i zamiast przeszkadzać – pomagał w dalszym biegu. Nie ukrywam, że ta odmóżdżająca prosta nie wpływa pozytywnie na psychikę. Mijałem kolejnych biegaczy, którzy przechodzili do marszu. Ja nadal robiłem swoje. 30-sty km -> 2:20:13. Prognozowany czas na mecie wzrósł o 2 minuty.
No to tak sobie biegłem i czekałem na to, co też się za chwilę wydarzy.
Na każdym punkcie z wodą do znudzenia powtarzałem te same czynności. Piłem 1-2 kubki wody. Zawartość kolejnego trafiała na twarz i frotkę, później izotonik i gąbka. I tak co punkt.
Biegłem już od ponad 2,5 h. Temperatura odczuwalna wynosiła znacznie powyżej 25 stopni Celsjusza. Warunki były więc idealne na opalanie, a nie na bieg w środku miasta. W trakcie 33-ego km po raz pierwszy przekroczyłem granicę 5 min/km.
Zaraz przed tabliczką 35-ego km znajdował się zraszacz. Pamiętam, że ściągnąłem czapkę i od razu skierowałem ją w stronę strumienia wody. Jednocześnie obróciłem się do niego plecami. Woda zaatakowała je ze zdwojoną siłą. Przez chwilę byłem w innej rzeczywistości. Wreszcie było mi chłodno!
Tak odświeżony nabrałem nowych sił. Od dobrych kilku kilometrów z 175 unm niewiele już zostało. Tętno cały czas przekraczało 180 unm. Gdyby to był początek biegu, to zapewne od razu bym zwolnił. Na tym etapie nie chciałem jednak zaprzepaścić szansy na zdobycie nowej życiówki. W końcu pracowałem na nią od pierwszego kilometra. Przecież właśnie po nią przyjechałem do Warszawy.
Stało się to, co chyba musiało się stać.
Po minięciu tabliczki z oznaczeniem 37-ego km przeszedłem do bardzo szybkiego marszu. Tętno wskazywało 185 unm. Miałem do wyboru 2 opcje:
1) Mam gdzieś wysokie tętno. Dalej biegnę swoje, a za 400 m prawdopodobnie osuwam się do rowu i tyle mnie widzieli. Domena drogadotokio.pl jest do kupienia.
2) Zwalniam, biorę ostatni żel, piję ile jestem w stanie, a później zaczynam biec i walczę do samej mety.
Wybrałem bramkę nr 2.
Wolałem nie ryzykować.
38 km okazał się być najwolniejszy. Pokonałem go w czasie 6:27. Na całe szczęście kolejne poszły już o niebo lepiej.
Do marszu przeszedłem jeszcze 4 razy. Niestety pogoda zaczynała zbierać plony. Na trasie rozpoczynała się rzeź niewiniątek. Ludzie padali jak muchy, a gdy tego nie robili – ostatkiem sił pełzli do mety.
W okolicy 40-ego km pojawił się most Świętokrzyski, który przebiegłem bez zatrzymywania się. Później szybki zakręt w lewo i ogromny telebim z napisem – do mety 1 km! Wtedy już wiedziałem, że w kieszeni mam nową życiówkę.
Dotarłem do ostatniej prostej. Spojrzałem na Garmina i od tej chwili moim nadrzędnym celem było złamać 3:24 h.
Rozpędziłem się do zawrotnej prędkości 4:35 min/km. Tętno dobiło do 190 unm.
Byłem wrakiem człowieka.
Jeden komentarz
Gratulacje.
Jeżeli chodzi o kibiców – w Polsce to chyba tylko Poznań staje na wysokości zadania.
Natomiast polecam Ci Barcelonę – byłem dwa razy. Takiej ilości kibiców i takiego dopingu bębniarzy nie ma nigdzie indziej.