10, 9….. 3, 2, 1… META!
Zastopowałem Garmina. Wycieńczony oparłem się o barierki i przez te kilka minut byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Czułem się, jakbym złamał 3 h.
Byłem z siebie cholernie dumny! To była walka od pierwszego, do ostatniego kilometra. Serio! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak walczył i żeby ta walka była tak satysfakcjonująca. Pod koniec warunki były bardziej niż wymagające. Na trasie pojawiło się miliard pokus i możliwości, aby przejść do marszu i się poddać. Z ani jednej nie skorzystałem.
Krótko po przekroczeniu mety udzieliłem krótkiego wywiadu:
Byłem z siebie zadowolony jeszcze z jednego powodu. Wykorzystałem szansę, której w tym roku już mieć nie będę. Co prawda w październiku biegnę maraton w Chicago, ale zamierzam go pokonać w podobny sposób jak ten w Tokio i Nowym Jorku – na pełnym luzie. W trakcie Orlen Warsaw Marathonu miałem więc jedyną możliwość, aby spróbować zawalczyć o nową życiówkę.
Przebrałem się i byłem gotowy na świętowanie.
Trasa jest szybka i idealnie nadaje się do poprawienia swojego PB. Kilometry były bardzo dobrze oznaczone. Strefa startowa i meta została przygotowana z pompą. Było czuć, że finiszuje się w jednym z większych biegów w Polsce. Posiłek regeneracyjny był bardzo dobry. Profesjonalnie przygotowano miasteczko biegaczy. Było dużo miejsca i równie dużo toalet.
No dobra, a co nie zagrało?
Moim zdaniem największy minus dotyczy tego, że stoły w punktach nawadniania/odżywiania znajdowały się tylko z jednej strony. Mocno mnie to zdziwiło. Spowodowało to to, że w zasadzie przez cały czas panował tam chaos. Nie było żadnej alternatywy, a więc każdy dobiegał po kubek i przy stołach tworzyły się kolejki. Fajnie, gdyby osoby, które właśnie coś konsumują, zeszły na drugą stroną. Niejednokrotnie było tak, że po prostu zwalniały i blokowały szybszych biegaczy. Gdyby stoły były po dwóch stronach jezdni, takich sytuacji można by uniknąć.
Druga sprawa – brak dostatecznej ilości zraszaczy.
Na trasie naliczyłem chyba tylko 2 albo 3. Było ich o wiele za mało. Szkoda, że wiedząc jaka będzie pogoda, organizator nie zdecydował się na ich instalację w większej ilości miejsc.
Nie ukrywam, że brakowało mi też kibiców. Hej! Biegłem przecież w jednym z największych maratonów w Polsce. W samym sercu Europy. Jakoś tego nie czułem. Punktów z muzyką było bardzo mało. Fajnie, gdyby można to było w przyszłości poprawić.
To nie jest zarzut, ani minus, ale… medal mógłby być ładniejszy 😉
Do medali Maratonu Warszawskiego się nie umywa.
W krajach anglosaskich, w dzień po maratonie odbywa się medal monday. Nie ważne gdzie pracujesz, ile masz kasy i czy masz Skodę w LPG. Z medalem na szyi dumnie paradujesz przez miasto. Ludzie Ci gratulują, bo wiedzą ile włożyłeś w to wysiłku. Jest to niezwykle miłe uczucie.
Kiedyś wydawałoby mi się to głupie, no bo przecież po co się chwalić? Po odwiedzeniu Nowego Jorku stwierdziłem, że medal monday to kapitalna sprawa.
Zaraz po wzięciu prysznica ubrałem medal i wyszliśmy na miasto. Przeszedłem przez Stare Miasto i dotarłem do ścisłego centrum. Choć niektórzy nosili koszulki z logiem maratonu, nie zobaczyłem na szyi ani jednego medalu.
To chyba taka nasza polska przypadłość – nie chwalić się, gdy czegoś się dokonało. Lepiej medal włożyć do kieszeni. Po co prowokować dziwne spojrzenia?
Mam więc mały apel Kapitana Planety -> przebiegliście maraton? Noście dumnie swój medal!
Nawet po północy.
Jeden komentarz
Gratulacje.
Jeżeli chodzi o kibiców – w Polsce to chyba tylko Poznań staje na wysokości zadania.
Natomiast polecam Ci Barcelonę – byłem dwa razy. Takiej ilości kibiców i takiego dopingu bębniarzy nie ma nigdzie indziej.