Najtrudniejszy kilometr dla pacemakera?
To chyba ten pierwszy, kiedy wokół sporo ludzi, a ty musisz przyspieszyć do prędkości docelowej. Przez te pierwsze kilkaset metrów nie ma się w zasadzie żadnego punktu odniesienia. Dopiero docierając do tabliczki z „1 km” wiedzieliśmy już czy trzeba trochę przyspieszyć, czy można nieco zwolnić.
Aby dotrzeć do mety w 1:50 h, średnie tempo musi wynosić 5:12 min/km. W rzeczywistości biegnie się o kilka sekund szybciej. Nie zawsze jest przecież możliwość, aby trasę pokonać po najkrótszej – optymalnej linii biegu. Niejednokrotnie jest tak, że Garmin wskazuje rozpoczęcie kolejnego tysiąca metrów, a do tabliczki z oznaczeniem następnego kilometra jest jeszcze sporo drogi.
Postanowiliśmy więc minimalnie przyspieszyć.
To był ten etap kiedy nasza grupa była zwarta i uśmiechnięta. Cały czas rozmawialiśmy i żartowaliśmy. W moim przypadku ten luz był trochę pozorny. Między kolejnymi zdaniami nieustannie zerkałem na Garmina i wyczekiwałem kolejnych kilometrów.
Tabliczka z oznaczeniem 2-go km pojawiła się trochę za szybko. Spojrzeliśmy na siebie z Karoliną, czy aby się nie mylimy. Doszliśmy do wniosku, że nie ma takiej opcji. Pamiętam, że odwróciłem się do naszej grupy i poinformowałem ją, że mimo wszystko cały czas biegniemy zgodnie z planem.
Wtem i równie nieoczekiwanie, po prawej stronie pojawił stół z wodą. Niestety nie zdążyłem wziąć ani jednego kubka. Okazało się, że kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się pierwszy punkt z wodą. Był on usytuowany w nieco niefortunnym miejscu: na zakręcie w prawo. Utrudnienie polegało na tym, że stoły stały z lewej strony. Aby dotrzeć do wody trzeba było więc mocno zwolnić i podbiec do stołów uważając przy tym jednocześnie, aby nie zderzyć się z biegaczami, którzy z wodą w ręce skręcali w prawo.
Manewrując między zawodnikami chwyciłem 3 kubki. Jeden wziąłem dla siebie, a drugi dałem Karolinie, która cały czas biegła trzymając równe tempo. Ostatni kubek podarowałem jednej z biegaczek.
Nieuchronnie zbliżaliśmy się chyba największego wyzwanie tego popołudnia – ul. Damrota, która przechodziła w ul. Francuską. Oznaczało to nic innego jak blisko dwukilometrowy podbieg.
Choć był to dopiero początek półmaratonu, już czuliśmy jego trudy. Z każdą chwilą było coraz cieplej i coraz bardziej duszno. Każdego z nas już wtedy można było wykręcić jak gąbkę. Moje tętno zaczęło przekraczać 180 unm, a przed nami jeszcze przecież 1,30 h biegu. Przez chwilę bałem się o to, jak to się wszystko dla mnie skończy.
Na całe szczęście, na ok. 4,5 km pojawił się ostry zakręt w lewo, a za nim – długa prosta w dół.
Na kolejnych kilometrach systematycznie niwelowaliśmy stratę do ustalonego przed biegiem tempa. Wkrótce poruszaliśmy się zgodnie z czasami wydrukowanymi na opasce.
Jedyna rzecz, która od samego początku rzucała mi się w oczy, to brak kibiców. Po ostatnich biegach w Czechach (Karlowe Wary i Czeskie Budziejowice), gdzie kibice odwalali kawał roboty, nie mogłem uwierzyć w to, że biegniemy przez serce Katowic. W mieście, które liczy prawie 300 tys mieszkańców.
Tak do 6-7 km klasnęło nam może z 10 osób. Nie twierdzę, że byliśmy wtedy najważniejsi i Katowiczanie mieli nam bić pokłony. Na trasie brakowało po prostu punktów z dopingiem. Jakiegoś DJ’a z tłustymi bitami co 4-5 km. Żywiołowa muzyka przydałaby się właśnie w sytuacji, która nas spotkała. Gdy kibiców można policzyć na palcach trzech rąk.
To było gdzieś w okolicy 8-ego km. Karolina powiedziała, że zwalnia. Pożegnaliśmy się i od tej pory na posterunku zostałem sam.
Dotarliśmy do Doliny Trzech Stawów. Byłem coraz bardziej zmęczony. Tętno utrzymywało się na stałym poziomie 185 unm. Zazwyczaj tak wysokie jest u mnie wtedy, gdy poruszam się w tempie 4:20 min/km, a nie o prawie minutę wolniej.
Oznaczenie 9-ego kilometra było nieco problematyczne. Spoglądam na stoper i nerwowo rozglądam się za tabliczką. Po lewej stronie pusto. Po prawej również. Okazało się, że oznaczenie miałem pod stopami. Od tej pory zamiast tabliczek, szukałem także cyfr napisanych sprejem na chodnikach.
A jak w ogóle biegło mi się w plecaku z ponad metrowym masztem?
Całkiem w porządku. Jedyny problem polegał na tym, że źle ustawiłem sobie długość jednego z pasków. Spowodowało to, że górna część plecaka zaczęła ocierać się o moją szyję. Wtedy czułem tylko lekki dyskomfort. Po przekroczeniu mety zorientowałem się, że krwisty siniec ma długość kilku dobrych centymetrów. Gdyby to był dystans maratonu, to tak w okolicy 38 km zapewne dokonałbym autodekapitacji, a moje nazwisko pojawiłyby się na pasku lokalnej telewizji. To tak w ramach ciekawostki.
2 komentarze
Dzięki za ten wpis i prowadzenie, ciekawiło mnie czy moje spostrzeżenia będą podzielone przez innych biegaczy 🙂
Pierwszy raz tak upał na mnie zadziałał. Od tygodni ustawiałem się tam na życiówkę 1:40, wystartowałem z prowadzącymi na ten czas. Pierwszy kilometr już był szok, w tempie 4:25, 3 dołożone już w wolniejszym tempie i poczułem że robi się mało ciekawie. Puls skoczył w jakiś kosmos, gdzie normalnie na treningach nie ma źle. Postanowiłem zwolnić bo zdrowie ważniejsze, poczułem jak cała głowa pulsuje w tym upale. Na 10km wyprzedzili mnie prowadzący na 1:45. Kolejny raz zwolniłem już prawie człapiąc, wysoki puls w ogóle nie malał. Na 18 km wyprzedziłeś mnie i wtedy wiedziałem że muszę cisnąć za Tobą. Na metę ostatecznie wpadłem na 1:50:13 🙂
Mam na przyszłość nauczkę by w takich warunkach brać siły na zamiary i startować spokojniej.
Dzięki za Twój wpis! 🙂
Miałem podobnie. Z zaskoczeniem spoglądałem na pomiar tętna, który był coraz wyższy i wyższy… Mam nadzieję, że w przyszłym roku bieg będzie rozegrany wieczorem, albo o wcześniejszej godzinie. 9:00 byłaby idealna.
Trzymam kciuki, żebyś szybko złamał 1:40 h. Później to się dopiero zacznie łamanie 😉
Zejście z 2 h do 1:55 h ma się nijak do zejścia np. z 1:31 h na 1:29 h. Później każda setna sekundy jest na wagę złota 🙂
Powodzenia!