Plan na bieg był tak prosty, jak konstrukcja oscypka z żurawiną: przez 4 h przybijać piątki i starać się zapamiętać z trasy jak największą liczbę szczegółów. To miała być 4 h impreza. Na maksymalnej możliwej dawce endorfin.
Minąłem bramę i odwróciłem się, aby zrobić zdjęcie. Od tej pory zacząłem je robić regularnie. Gdziekolwiek nie spojrzałem, pojawiał się efekt „wow!”.
Zaczęło się z wysokiego „C”, a więc od tunelu, na którego końcu znajdował się most i jedna z najbardziej reprezentacyjnych dzielnic miasta. Wbiegłem na niego chcąc go pokonać prawą stroną. Okazało się, że podłoże było tak śliskie, że od razu wróciłem na lewą część gdzie rozłożono niebieską wykładzinę. Po wykładzinie na moście jeszcze w życiu nie biegłem. Ciekawe doświadczenie.
Pojawili się kibice, którzy od tego momentu nie dawali nam spokoju do samej mety. Dodam, że stali tak pomimo deszczu, który był miejscami intensywny.
Zacząłem przybijać piątki i rozglądać się dookoła. Chłonąć każdy centymetr trasy.
Gdziekolwiek nie spojrzałem – coś się działo.
Pierwszy km: 5:15 min.
Drugi km: 4:55 min.
Choć tętno było w normie, a ja czułem się doskonale, było zdecydowanie za szybko. Jak tak dalej pójdzie, to zamiast z wynikiem w okolicy 4 h, skończę o pół godziny wcześniej. Nie o to mi przecież chodziło.
Zwolniłem tak, że 3-ci km wyszedł w 6:31 min. Z tym, że tam pojawił się teatr ze słynnym banerem. Nie przeszkadzając pozostałym biegaczom, ustawiłem się na środku drogi i zacząłem robić zdjęcia.
Trasa maratonu w Chicago to w zasadzie połączenie prostych, które są niekiedy długie aż na 4 km.
Wkrótce po minięciu ww. teatru, skręciliśmy w prawo.
Trafiliśmy na jedną z nich.
Nie jestem fanem tego typu odcinków. Zazwyczaj kojarzą mi się z monotonią i odganianiem myśli pokroju: „Zwolnij! Nie dasz rady!”. Tutaj nie było o tym mowy.
Wiwatom i oklaskom nie było końca. Niejednokrotnie nadrabiałem trasę, aby przybić po piątce dzieciom, które ustawiły się w tak niefortunnym miejscu, że mało kto tam docierał.
Na końcu prostej trafiliśmy do Parku Lincolna. Pamiętam, że tam padało chyba najmocniej.
No i ten wiatr, który wzmógł się, gdy tylko zostawiliśmy za sobą większe zabudowania.
Kolejne kilometry szły zgodnie z planem, a więc w okolicy 5:25-5:30. To nadal nieco za szybko niż bieg na 4 h (wtedy tempo na km. musi wynosić 5:40 min.), ale o wiele wolniej, niż sam początek.
Oznaczenie 10 km. minąłem w czasie 56:14 min.
Wziąłem pierwszy żel.
Jako ciekawostkę podam, że trasa przebiega przez 29 dzielnic. Przez znaczną część przemyka się nie wiedząc, że właśnie wbiegło się do nowej. Jest jednak kilka bardzo charakterystycznych punktów na mapie Chicago.
2 komentarze
To słabo patrzyłeś za Polakami 😀 Ja na całej trasie spotykałem, z 20-30 grup z Polską flagą spokojnie spotkałem 😛
No to nie wiem gdzie miałem się jeszcze spoglądać 😉
Musieli mnie po prostu unikać. Gdy Ty biegłeś to wyciągali flagi przed Twoim nosem 🙂
Inaczej być nie mogło.