W niedługim czasie trafiliśmy do jednego z takich miejsc: Boystown. Cytując Wikipedię jest to „pierwsza oficjalnie uznana gay village w historii USA„. Roiło się tam od tęczowych flag. Na jednej z platform tańczyli faceci przebrani w kuse uniformy. Było głośno i kolorowo. To właśnie tam, biegnąc śpiewałem pod nosem refren „Purple Rain” Prince’a, który sączył się z głośników. Klimat był nie do podrobienia! Zupełnie inaczej, niż w dzielnicy żydowskiej, która znajduje się na trasie maratonu w Nowym Jorku.
Wiem, że to banał, ale świat jest niesamowicie zróżnicowany. Nie jest jedynie czarno-biały. Czy się to komuś podoba, czy też nie.
Cytując klasyka – „Deal with it!„.
Pamiętam, że nad naszymi głowami wielokrotnie przelatywał wojskowy śmigłowiec Black Hawk.
Zanim się nie obejrzałem, nuciłem już utwór Michaela Jacksona.
W niedługim czasie trafiliśmy do Old Town.
Urokliwe zabudowania, głośna muzyka, setki tysięcy kibiców, a później drzewa, których konary łączyły się po obydwu stronach drogi. Bajka!
Chcąc nie chcą, zbliżałem się do centrum i niestety – do półmetka trasy. Pokonałem go w czasie: 1:57:09 i wziąłem drugi żel.
Z powrotem znaleźliśmy się nad rzeką Chicago, bo tak oryginalnie została nazwana.
Choć biegłem już blisko 2 h, miałem kłopot żeby wśród kibiców odnaleźć jakieś polskie akcenty.
Pamiętam, że gdy jedna z wolontariuszek zobaczyła moją koszulkę to krzyknęła „Polska!!!”. Zakrzyczałem: „Wreszcie!”.
No i to by było na tyle. Przynajmniej przez te 21 pierwszych kilometrów.
Dopiero po minięciu 22-ego km wśród tłumu odnalazłem małżeństwo Polaków. Od razu wskazałem na swoją koszulkę. Wzmogło to ich doping. Poprosiłem męża, aby zrobił mi zdjęcie z flagą i swoją żoną.
No i dopiąłem swego.
Gorąco podziękowałem im za to, że się pojawili. Pożegnałem się i pobiegłem dalej.
Tym razem długa prosta prowadziła na zachód.
Ten fragment, choć obfitował w spory doping, był chyba najmniej charakterystyczny. Może i tak miało być. Trzeba było chwilę odetchnąć od tego, co czekało nas za rogiem.
Róg się zaczął.
Dwa szybkie zakręty w lewo i po raz drugi tego dnia, znowu zmierzaliśmy w stronę drapaczy chmur.
Biegnąc cały czas robiłem zdjęcia. Niestety w trakcie deszczu zmoczył się przedni ekran. O sam telefon się nie bałem, gdyż jest wodoodporny. Trudność sprawiało mi natomiast samo robienie zdjęć. Z powodu deszczu dotyk działał jak chciał. Przez chwilę włączył nawet opcję samowyzwalacza. Dobry kilometr męczyłem się, żeby go wyłączyć.
Trzeci żel i 30-sty km pokonany w czasie 2:45:37.
Ponoć dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa walka. Wstyd się przyznać, ale nie czułem jej ani przez chwilę.
Dodatkowo w kadrze pojawili się meksykańscy kibice. Okazało się, że na całej trasie to oni byli najgłośniejsi. W kibicowaniu nie mają sobie równych!
2 komentarze
To słabo patrzyłeś za Polakami 😀 Ja na całej trasie spotykałem, z 20-30 grup z Polską flagą spokojnie spotkałem 😛
No to nie wiem gdzie miałem się jeszcze spoglądać 😉
Musieli mnie po prostu unikać. Gdy Ty biegłeś to wyciągali flagi przed Twoim nosem 🙂
Inaczej być nie mogło.