Poszedłem po swój worek do depozytu i po chwili byłem już gotowy na świętowanie.
Oczywiście w jedynie słusznej koszulce finiszera, którą udało mi się kupić w przeddzień biegu. Oczywiście warto było być wcześniej, bo rozmiar „S” szybko wyparował.
Wybrałem się na lokalny przysmak – Deep Dish Pizza, a później na kolejny długi spacer po mieście.
Jak oceniam maraton?
Przed biegiem kilka osób mówiło mi, że według nich, maraton w Chicago jest najlepszym maratonem z całej szóstki World Marathon Majors. Cóż, na swojej liście mam jeszcze dwa, więc ciężko mi to już teraz ocenić, ale rzeczywiście – chyba coś w tym jest.
Trasa na pierwszy rzut może się wydawać monotonna. Niech to Was jednak nie zwiedzie. Dzieje się na niej więcej, niż na kilku maratonach razem wziętych.
Doping! Doping! I jeszcze raz doping!
To była blisko 4 h fiesta z niesamowitym pokładem energii. Wymarzone zakończenie każdego maratonu, w którym to Ty wyprzedzasz na ostatnich kilometrach, a nie jesteś wyprzedzany. Długo czekałem na ten moment.
Ostatnie 12 km zrobiłem najszybciej w swoim życiu. Były takie, których tempo schodziło poniżej 5 min/km.
Robiłem zdjęcia i bez problemu z powrotem wracałem do prędkości przelotowej.
Najbardziej podoba mi się 1000 m na odcinku 41,34 – 42,34 km.
Zrobiłem go w 4:29 min i na zabójczo niskim tętnie. Wybaczcie, że tak się tym emocjonuję, ale taka sytuacja przydarzyła mi się po raz pierwszy w życiu. No i od razu w tak spektakularnym biegu.
No właśnie. Średnie tętno, które zazwyczaj wynosiło w okolicy 175 unm, tutaj zatrzymało się na granicy 161 unm. Wydaje mi się, że oprócz wolnego tempa, przyczyniła się do tego także pogoda. Ta była po prostu idealna do szybkiego biegania. Było chłodno i wilgotno. Wiatr na szczęście pojawiał się incydentalnie.
Właśnie pogody obawiałem się najbardziej. Jeszcze dzień wcześniej, gdy słońce niemrawo wychodziło zza chmur, a wilgotność dobijała do 94%, ledwo żyłem spacerując po mieście. O dobrym czasie w maratonie nie byłoby wtedy mowy, a ta relacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
W trakcie biegu zdziwiła mnie jedna rzecz – brak jedzenia. Co prawda porwałem ze 2 banany, ale zrobiłem to na tzw. nielegalu. Poczęstowali mnie nim kibice. Organizator zapewniał jedynie wodę, izotonik i żele, które pojawiły się na trasie chyba tylko 2 razy. Sprawiło to, że po 2 h biegu byłem najzwyczajniej w świecie głodny. Zresztą w Nowym Jorku było podobnie. Tam też było ciężko się najeść. Nie wiem z czego to wynika i dlaczego w stanach banany to temat tabu.
Do Polski wylatywałem w poniedziałek, więc mój Medal Monday trwał krócej, niż zazwyczaj. Z chęcią zostałbym tam jeszcze jeden dzień dłużej, ale konstrukcja budżetu na wyjazd wyglądała tak, a nie inaczej.
Przed wylotem do Chicago dziwiłem się dlaczego akurat ten maraton znajduje się w wielkiej szóstce. To, że Nowy Jork, to oczywiste. Tokio, bo chociaż jest najmłodszy z tej szóstki, jest godnym reprezentantem Azji. Berlin z uwagi m.in. na trasę i rekordy, które tam padają. Jest też Londyn z bogatą tradycją i najważniejszy z nich wszystkich ten w Bostonie, który jest najdłużej rozgrywanym maratonem na świecie.
Teraz już wiem dlaczego.
Na pozór nieskomplikowana trasa mająca w sobie spore pokłady uroku. Dodajmy do tego setki tysięcy kibiców, którzy odwalają kawał fantastycznej roboty. Niesamowitych wolontariuszy, no i tych meksykańskich kibiców!
To jest recepta na bieg idealny, który zapamiętam do końca swojego życia.
Hej Chicago! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy!
Jakby co, to jestem już spakowany.
– – – –
W tym miejscu pragnę gorąco podziękować wszystkim fantastycznym ludziom, bez których ten wyjazd by się nie odbył.
Bez Was nie mógłbym tego dokonać:
2 komentarze
To słabo patrzyłeś za Polakami 😀 Ja na całej trasie spotykałem, z 20-30 grup z Polską flagą spokojnie spotkałem 😛
No to nie wiem gdzie miałem się jeszcze spoglądać 😉
Musieli mnie po prostu unikać. Gdy Ty biegłeś to wyciągali flagi przed Twoim nosem 🙂
Inaczej być nie mogło.