W Parkowych Hercklekotach po raz pierwszy wziąłem udział w zeszłym roku [relacja]. Pamiętam, że odczuwalna temperatura wynosiła wtedy -13 stopni Celsjusza. Miałem opory, aby ustawić się na linii startu. Ba! Aby w ogóle wyjść z nagrzanego samochodu. Ostatecznie wystartowałem i do mety dobiegłem na całkiem niezłej – 11 pozycji. W tym roku zmianie uległa i trasa i dystans. Pogoda na całe szczęście dopisała bardziej, niż ostatnio. Niezmienne było natomiast moje miejsce. Znowu do mety dowiozłem 11 pozycję. Przypadek?
Po pakiety startowe udaliśmy się rodzinnie w składzie: mąż Marek, żona Ewelina i córka Magdalena. Zaparkowaliśmy na jednym z parkingów w pobliżu katowickiej Doliny Trzech Stawów i spacerowym krokiem udaliśmy się do restauracji Pan De Rossa, gdzie znajdowało się biuro zawodów.
Podobnie jak ostatnio odebrałem 2 numery startowe. Jeden dla mnie, a drugi dla Magdy. W zeszłym roku to właśnie w trakcie Parkowych Hercklekotów miała debiutować w biegu dla dzieci. Wtedy zwyciężyła pogoda i zamiast -13 stopni wybraliśmy dla Niej nieco bardziej optymistyczny wariant – klocki Duplo na dywanie w dużym pokoju.
Tym razem nic nie miało już stanąć na przeszkodzie i około 12:15 miała wziąć udział w biegu rekreacyjnym pt: „Ultra na 300 metrów wraz z osobą towarzyszącą”. Reguły podobne jak w Rzeźniku: do mety trzeba dotrzeć we dwójkę. Trzeba mieć przy sobie działający telefon i dodatkowo jakiś powerbank. Tak na zaś.
Zdjęcie z numerami na ściance i byliśmy gotowy na wizytę na pobliskim placu zabaw.
Co znaleźliśmy w pakietach startowych?
Oprócz numerów, magnesy na lodówkę, batony i musli sygnowane nazwiskiem „Lewandowska”, a także jaglane wafle w czekoladzie deserowej, które szybko zostały skonsumowane.
Na początku wspomniałem o zmianie trasy. W tym roku były do wyboru 2 dystanse: 5 i 10 km. Wybrałem ten pierwszy. Prawdę pisząc jeszcze kilkanaście dni temu w ogóle nie byłem pewien czy gdziekolwiek jeszcze w lutym wystartuję. W połowie stycznia moje lewe kolano postanowiło się zbuntować i zamiast jakichś szybkich jednostek treningowych, biegałem w tempie reprezentacyjnym licząc na to, że kontuzja już nie powróci. Na całe szczęście po 2 tygodniach po bólu nie było ani śladu.
W dzień startu pogoda było wprost wymarzona. Zamiast -13 stopni Celsjusza było co najmniej 20 stopni więcej. Istniała realna szansa na to, że pobiegnę w koszulce z krótkim rękawkiem.
Mój bieg miał się rozpocząć o godz. 10:00. Na miejscu pojawiliśmy się kilkadziesiąt minut wcześniej i od razu ruszyliśmy w stronę startu/mety.
Głośna muzyka spowodowała, że Magda zaczęła się rozgrzewać w jej rytmie. Skoro ona, to i ja. Po chwili obydwoje byliśmy gotowi do biegu.
Krótko przed 10:00 ustawiłem się w strefie startowej. Stanąłem w drugiej linii. Plan na bieg był następujący: pobiec ile sił w nogach, a jak spuchnąć, to co najwyżej zaraz po przekroczeniu mety. Na pewno planem minimum było złamać 20 min.
Dlaczego nawet tego nie byłem pewny?
Od około 2 miesięcy, na początku z uwagi na smog, a później z uwagi na kolano, biegam tylko i wyłącznie w weekendy. Z 3 treningów w tygodniu zrobiły się więc tylko 2. To niewiele żeby marzyć o nowej życiówce, ale wystarczająco, aby jakoś otrzymać obecną „formę”. W większości biegam z Magdą w wózku biegowym. Z uwagi na to, tempo ma charakter wyłącznie reprezentacyjny – maks. 5 min/km. Przez ten czas nie robiłem więc żadnych skipów, sprintów czy kilometrówek w narastającym tempie. Bieg na dystansie 5 km w tempie poniżej 4 min/km, mógł się więc różnie skończyć.
Pożegnałem dziewczyny, ustawiłem Garmina i kilka chwil później usłyszałem strzał startera.
Ruszyliśmy.
Na początku czekała nas kilkusetmetrowa prosta. To właśnie na niej udało mi się rozpędzić do tempa w okolicy 3:40 min/km. Początkowy tłum nieco zmalał. Na horyzoncie oddalała się kilkuosobowa grupa najszybszych biegaczy. Ja trzymałem się zawodników w niebieskiej i w białej koszulce. Wyrównaliśmy tempo i przez kilka dobrych minut biegliśmy koło siebie.
Wkrótce czekały nas dwa ostre zakręty. Zaraz za jednym z nich Garmin oznajmił, że pierwszy kilometr zrobiłem w czasie 3:42 min. Byłem ciekawy jak długo jeszcze wytrzymam to tempo. Szczególnie, że tętno zaczęło dobijać do 186 unm.
Pojawiła się kolejna prosta z delikatnym podbiegiem na samym jej końcu.
Kolejny ostry zakręt w lewo i po 3:52 minutach biegu wpadł drugi kilometr. Nieco wolniej, ale nadal poniżej 4 min/km. To co najgorsze miało dopiero nastąpić.