Abbott Dash to the Finish Line 5K.
Wybiła sobota. Z samego rana wskoczyłem więc w strój do biegania i udałem się na start Abbott Dash to the Finish Line 5K. Długo zastanawiałem się nad tym, czy biec w czapce, którą dostałem w pakiecie. No i ostatecznie się na nią zdecydowałem. Rano odczuwalna temperatura wynosiła tylko kilka kresek powyżej zera, więc pojawiła się idealna okazja na to, aby sprawdzić jak biega się w czapce z pomponem.
Jak już wcześniej wspominałem, meta rozpoczynała się spod siedziby ONZ.
Poprosiłem o pamiątkowe zdjęcie, po czym udałem się do swojej strefy. Po godzinie 9:00 rozpoczął się start.
Z racji sporej liczby biegaczy, puszczali nas falami. Chwilę więc trwało, zanim dostałem się na sam początek.
Krótkie przemówienie, strzał startera i ruszyliśmy. Przez najbliższe pół godziny, liczyła się dla mnie przede wszystkim dobra zabawa, a nie bieg na granicy życia i śmierci i walka o nową życiówkę.
Po starcie skręciliśmy w prawo, po czym trafiliśmy na pierwszą z dwóch prostych. Wkrótce minęliśmy m.in. Grand Central. Cały czas poruszaliśmy się w gąszczu drapaczy chmur. Każdy następny wydawał się być jeszcze wyższy.
Kolejny zakręt w prawo i pojawiła się długa prosta, którą dotarliśmy do Central Parku.
W samym parku czekało na nas jeszcze kilka zakrętów, nim pokonaliśmy metę. Tę samą, którą w niedługim czasie miałem ponownie odwiedzić.
Zaraz za nią każdy otrzymał siatkę z prowiantem.
Medalu niestety nie było. Ten można spotkać m.in. w biegu na 5 km, który organizowany jest chociażby w przeddzień maratonu w Chicago.
Wieczorem wszystko ładnie rozłożyłem na dywanie i byłem gotowy na to, co miało się wkrótce wydarzyć.
W oczekiwaniu na start.
Obudziłem się przed godz. 5:00. Poranna toaleta i coś na ząb – bez tych dwóch rzeczy ciężko jest myśleć o udanym biegu.
W 2017 r. na start jechałem ponad 2 h. Najpierw było metro, później prom ze zjawiskowym widokiem na Dolny Manhattan:
A na koniec jeszcze dojazd autokarem.
Tym razem miało to pójść sprawniej. Przynajmniej na papierze.
Z pod hotelu wsiadłem do jednego ze szkolnych autobusów. To właśnie nim, bez żadnych przesiadek, miałem dotrzeć na start.
W niedługim czasie pojawiło się jednak zwężenie, a później korek. Szybko spojrzałem na mapę Google i odkryłem, że kilka kilometrów przed nami doszło do kraksy. Natężenie ruchu z zielonego, przybrało brunatny odcień. Fajnie. Szczególnie, że na Staten Island mamy się dostać za pomocą mostu, który za jakiś czas będzie wyłączony z ruchu. To od niego mamy przecież rozpocząć maraton.
Miałem przed oczami wizję, w której most zostaje ostatecznie zamknięty, a my wszyscy esemesowo żegnamy się z rodzinami, po czym skaczemy do rzeki i na start staramy się dostać wpław.
Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy na niego wjechaliśmy. Teraz mogłem już spokojnie stać w korku. Wszak do startu miałem jakieś 4 h.
Ostatecznie, podróż z 45 min, przedłużyła się o całą godzinę.
Wyszliśmy z autobusu i od razu skierowaliśmy się w stronę biegowego miasteczka. Chociaż właściwie to nie było miasteczko. Biorąc pod uwagę teren wspólny, a także 3 osobne strefy: zielona, niebieska i pomarańczowa, to była metropolia. Te ponad 50 tys. biegaczy musi się przecież gdzieś zmieścić.
Pierwsze sito: policjanci z psami i wykrywaczami metalu. Dopiero po tej kontroli pozwolono nam wejść na jego teren.
Od razu zabrałem się za jedzenie. Najpierw za ciastko, a później bajgla, kawę, izotonik i banana.
Przysiadłem pod drzewem i wraz z przyjaciółmi czekaliśmy na start.
Wszyscy wyglądaliśmy dość komicznie. Jakbyśmy pouciekali z domów kilka dobrych lat temu i nie mieli zamiaru wrócić.
Na miejscu dochodziła godzina 8:00. Do startu miałem 3 h, a ostatni posiłek jadłem 3 h wcześniej. Biorąc pod uwagę fakt, że na trasie (oficjalnie) można dostać tylko wodę, izotonik i czasem żel – trzeba się było najeść na zapas.
Podobnie jak ostatnio, tak i tym razem miałem wystartować z zielonej strefy. Jej trasa – jako jedynej – przebiega na dolnym pokładzie mostu. Nad głową, zamiast majestatycznych widoków, ciągnie się więc blacha i jakieś rury.
Tak się złożyło, że moi przyjaciele biegli z niebieskiej strefy, a więc z górnego pokładu. Regulamin przewiduje możliwość zmiany koloru, ale pod jednym warunkiem: zawodnik z niższym numerem, może zmienić kolor zabierając się tylko i wyłącznie z kimś, kto ma wyższy numer. W moim przypadku wyglądało to więc tak, że zamiast biec ze swojej zielonej strefy o godz. 10:15, przeszedłem do strefy niebieskiej i tym samym wystartowałem z ostatniej fali, o godz. 11:00. Można więc zmieniać reguły gry, ale tylko w stronę coraz późniejszego startu.
Około 10:40 pozwolono nam wejść do strefy.
Wolnym krokiem zaczęliśmy się zbliżać w stronę mostu Verrazano-Narrows. Kolosa, który ma ponad 2 km długości. W Stanach nawet mosty muszą być w rozmiarze XXL.
Na krótko przed 11:00 odśpiewano hymn:
Wystrzelono z armaty.
Ruszyliśmy!