Maraton.
Już na pierwszych metrach dostrzegłem ludzi, którzy wdrapywali się na murek odgradzający przeciwległe pasy ruchu. Nie ukrywam, że i ja chciałem mieć takie zdjęcie.
Wdrapałem się więc na kawałek betonu, wyciągnąłem rękę z telefonem i uśmiechnąłem się najpiękniej, jak potrafiłem.
Uczestniczę w jednym z najbardziej prestiżowych biegów na świecie.
Znowu!
Pogoda nam sprzyjała. Wybaczcie za kolejne porównanie, ale w 2017 r. padał deszcz. Mało co było widać z tego mostu. A teraz?
Daleko z lewej strony można było dostrzec charakterystyczne budynki na Manhattanie.
Zbiegliśmy z mostu no i się zaczęło: doping, który od tego momentu trwał aż do samej mety. Plan na bieg miałem więc podobny, jak w tym na dystansie 5 km. Zamierzałem się po prostu wybornie bawić. Celem były 4 h, ale gdyby ten czas miałby się wydłużyć, to wcale nie będzie mi to przeszkadzać.
Zaraz za minięciem 4-ego km trafiliśmy na prostą, która miała jedyne 9 km długości. Doskonale pamiętam ją z ostatniej edycji maratonu.
Co chwilę podbiegałem i przybijałem piątku. Pojawiły się pierwsze kapele, które grały na żywo. DJ’e, którzy puszczali największe hity Michaela Jacksona i Madonny. Utwór Nirvany grany na trąbkach? Proszę bardzo! Można go było wysłuchać kilkaset metrów dalej. Może ktoś ma ochotę na bębny? Też się znalazły.
Biegłem i rozglądałem się to na lewą, to na prawą stronę. Starałem się jak najwięcej zapamiętać.
No i było z tym ciężko. Tak wiele się działo.
Przed biegiem, w Garminie ustawiłem sobie pacemakera na czas 5:40 min/km. Pierwsze kilometry wchodziły jednak różnie. Np. trzeci – z racji wielu zdjęć – wyszedł w czasie 8:36 min. Następny w 3:56 min 😉
Później było raczej równo.
Systematycznie zbliżaliśmy się do końca prostej. Zwiastował to charakterystyczny, wysoki budynek.
Zaraz przed nim skręciliśmy w lewo, a następnie w prawo.
Nagle z tłumu wypatrzył mnie policjant.
Krzyknął: „Polska! Powodzenia!”.
Zahamowałem i od razu się do niego wróciłem:
Zamieniliśmy kilka słów, po czym wróciłem do biegu.
Kilka kilometrów dalej trafiłem do dzielnicy żydowskiej. Pamiętam jak spektakularne wrażenie zrobiła ona na mnie ostatnim razem. Już tłumaczę o co chodzi.
Wyobraźcie sobie mocny doping. Głośna muzyka, wiwaty i wyciągnięte dłonie, które aż proszą się, aby przybić im po piątce.
No to teraz wyobraźcie sobie jak to wszystko nagle znika. Pojawia się nienaturalna cisza i spokój.
Właśnie tak było w dzielnicy żydowskiej.
Gdy tylko z niej wybiegliśmy, znowu pojawiły się tłuste bity. Przeskok między jednym, a drugim światem był niesamowity.
Pokonałem 17-sty km. Oznaczało to nic innego, jak to, że zbliżam się do polskiej dzielnicy Greenpoint. Okazało się, że polska jest już chyba tylko z nazwy.
Nie mówię, że liczyłem na setkę Polaków i tysiące flag, ale… te 3 polskie flagi na krzyż i może z 10 osób, które w jakikolwiek sposób przyznały się do tego, że nas dopingują, wypadło dosyć blado. Szczególnie na tle innych narodowości.
W kadrze pojawił się drugi most, który tego dnia mieliśmy pokonać.
Most Pułaskiego wbrew pozorom wygląda gorzej z daleka, niż z bliska. Bez problemu na niego wbiegłem. Na jego szczycie przekroczyłem matę z pomiarem czasu. Chcąc nie chcąc właśnie pokonaliśmy połowę trasy.
Zbiegając z mostu opuściliśmy Brooklyn i znaleźliśmy się w trzeciej dzielnicy. Tym razem padło na Queens.
Queens jest krótki, ale bardzo intensywny. Wszystko za sprawą Mostu Queensboro, który posiada dosyć znaczący podbieg.
Poprosiłem o kolejne zdjęcie.
Skręciłem w lewo, pokonałem most i wkrótce znalazłem się na Manattanie.
Pojawił się problem, który najbardziej był odczuwalny właśnie na mostach – spacerowicze. Rozumiem, że dystans maratonu może uprzykrzyć życie niejednemu biegaczowi, fundując mu przy okazji marsz do samej mety (sam wielokrotnie tego doświadczyłem).
Ale.
Spotykałem trzy-, cztero-, a nawet pięcioosobowe grupy, które szły sobie całą szerokością drogi głośno rozmawiając. Na szerokich prostych jeszcze dało się to jakoś obejść/obiec. Ale na moście? Tam był z tym spory kłopot. Lawirowałem więc między nimi jak szatan.
Skończył się most i wreszcie mogłem się skupić na kolejnym przybijaniu piątek.
Manhattan przywitał nas kolejną prostą.
Tym razem, zamiast 9 km, wynosiła ona „jedynie” 6 km.