Na terenie Spolchemie zaczęliśmy mijać niezliczoną liczbę szybkozłączek, butli i różnego dziwnego oprzyrządowania. Co jakiś czas pojawiali się pracownicy, którzy pilnowali, aby niczego nie dotykać. Nie ukrywam, że bardzo mnie kusiło, aby „całkiem przypadkiem” oprzeć się o wystającą wajchę i zobaczyć co się stanie…
Z fabryki wydostaliśmy się chwilę po minięciu 12-ego kilometra.
Z powrotem trafiliśmy na znajomą ulicę.
Tym razem przystanąłem, aby zrobić sobie zdjęcie z kuflem, o którym wspominałem Wam na początku relacji:
Z powrotem dotarliśmy do podbiegu, na którym meldowaliśmy się już w okolicy 1-ego kilometra. Następnie powtórka z rozrywki: długa prosta, kilka zakrętów i most. Przed sporymi silosami, skręciliśmy w lewo.
Następne kilka kilometrów spędziliśmy przy rzecze Łaba. Najpierw mieliśmy ją po lewej strony, aby po kolejnej nawrotce, zmienić na prawą.
O dziwo tempo było coraz szybsze. Z 4:27 min/km zszedłem do 4:14 min/km. Zacząłem wyprzedzać coraz większą liczbę biegaczy. Tak w zasadzie, to nie pamiętam, aby ktokolwiek wyprzedził mnie od dobrych kilku kilometrów.
Minąłem oznaczenie 20-ego kilometra. Wiedziałem, że niestety zaraz to wszystko się skończy.
A biegło mi się tak rewelacyjnie. Z chęcią odwróciłbym się w drugą stronę i całą trasę pokonał ponownie.
No nic, po raz ostatni tego popołudnia dotarłem do mostu.
Chwilę potem wszedłem na żywo:
A jeszcze później zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie z medalem i kilogramem soli na czapce:
Cóż to był za bieg! Jak mi tego wszystkiego brakowało! Począwszy od oczekiwania w strefie startowej, a skończywszy na pokonaniu ostatniej maty z pomiarem czasu.
Z wyniku jest bardziej, niż zadowolony. Tym bardziej, że przecież kilkadziesiąt razy przystawałem, aby zrobić zdjęcia. Spokojnie straciłem na tym z 2-3 minuty. Najważniejsze, było to, że czułem, że biegnę na jakieś 80%. Miałem sporo zapasu i energii. Doskonale widać to na poniższym jotpegu:
Na 5-tym kilometrze zajmowałem 198 miejsce w klasyfikacji Open. Od tego momentu, do mety, udało mi się wyprzedzić 75 biegaczy. Niby nic, a jednak.
Choć bardzo mnie kusiło, to ze względu na COVID-19, nie przybijałem kibicom piątek. W zamian za to zadzierałem kciuk do góry i w ten sposób dziękowałem im za obecność. No, a kibice znowu dali radę. Był facet, który grał na gitarze elektrycznej. Byli bębniarze, a także setki wolontariuszy, którzy przez cały czas mocno klaskali. Było głośno i jakoś tak… normalnie.
Możliwość startu po ponad 9 miesiącach indywidualnych projektów pokroju próby pokonania Szlaku Dwudziestopięciolecia PTTK [vol. 1 i vol. 2], czy przebiegnięcia 50 km, to niesamowite doświadczenie. Dzięki RunCzech z powrotem mogłem poczuć ducha rywalizacji.
Jako ciekawostkę podam, że na medalu nie ma ani słowa o tym, że ukończyłem półmaraton w Ujściu nad Łabą:
Wykorzystano medale, które pozostały z akcji pt: „Česko běží dál” – projektu RunCzech na czas koronawirusa, w którym biegacze otrzymywali ten medal za ukończenie biegowego wyzwania (w skrócie: trzeba było pokonać dystans 125 km na trasach Mattoni FreeRun w ciągu 90 dni). Spytacie: dlaczego? Odpowiedź jest prosta. W obecnej sytuacji nie znaleziono firmy, która podjęłaby się stworzenia nowych medali.
Organizacja biegu była na najwyższym poziomie. Wody i jedzenia było pod dostatkiem. Gdzieniegdzie pojawili się didżeje, którzy raczyli nas energetyzującą muzyką. Tłuste bity wchodziły, aż miło.
Cóż mogę dodać. Mam nadzieje, że Czesi przetrą szlak i za ciosem pójdą nie tyle organizatorzy imprez sportowych, co rządy poszczególnych krajów. To od nich zależy czy bieg na 1000 osób potraktują lepiej (gdy piszę ten tekst w biegu może wziąć udział maksymalnie 250 osób), niż wesele na 200 osób, wodne place zabaw i centra handlowe.