Cały czas parłem przed siebie wyprzedzając kolejnych biegaczy. Tempo nie spadało. Ba! Nawet zaczęło wzrastać.
Pomiar czasu na 20-stym kilometrze i wynik 1:33:00. Średnie tempo wynosiło 4:39 min/km, a prognozowany wynik na mecie 3:16:12. W dalszym ciągu wszystko szło po mojej myśli.
Zameldowaliśmy się w Mysłowicach, a kilka minut później pokonaliśmy pierwszą połowę dystansu. Dokonałem szybkiej oceny mojego stanu zdrowia. Dałem sobie 10 na 10 w skali Apgar. Czułem się świetnie. Tętno znajdowało się dobrym poziomie, a mięśnie nadal pięknie rozpędzały moje ciało. Od teraz miało być już tylko z górki. Przynajmniej jeżeli chodzi o dystans, bo na pewno nie o podbiegi.
Punkty z wodą i izotonikiem były ustawione co 5 kilometrów. Na każdym z nich starałem się dobrze nawodnić. Na szczęście słońce w dalszym ciągu znajdowało się za chmurami. Temperatura dopisała, bo wynosiła około 14 stopni Celsjusza. Pragnienie za bardzo mi więc nie doskwierało.
Na tym 20-stym kilometrze zamiast żelu, zdecydowałem się na połówkę banana. Zapewne na późniejszym etapie miałbym kłopot, aby go zjeść. Wolałem więc to zrobić już teraz. W moim przypadku jest tak, że im dłużej trwa bieg, tym żołądek jest mniej skory do współpracy. Wtedy nawet wzięcie małego żelu graniczy z cudem.
Z Mysłowic z powrotem trafiliśmy do Katowic. Zostawiłem za plecami spory wiadukt i przywitałem się z Szopienicami. Pojawili się kolejni kibice.
Na początku obawiałem się tego, że z uwagi na brak pacemakerów, nie będę miał z kim biec. Szczególnie, że startowaliśmy w kilku grupach. Zazwyczaj ciężko jest utrzymać stałe tempo nie mając obok siebie kompana, któremu zależy na podobnym wyniku. We dwójkę jest znacznie raźniej.
Moje obawy były słuszne. Tempo osób, które wymijałem, wynosiło spokojnie powyżej 5 min/km. Skupiłem się więc na samej czynności wymijania. Dobiegałem do jednego biegacza, mijałem go, po czym od razu zbliżałem się do następnego. A potem jeszcze do kolejnego.
Z utęsknieniem czekałem na 29-ty kilometr. To właśnie w jego okolicy, trasa maratonu łączyła się z trasą półmaratonu. Pojawili się półmaratończycy, którzy mieli zdecydowanie szybsze tempo od mojego. Dla nich był to dopiero ósmy kilometr biegu.
1000 metrów dalej pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu. 30-sty kilometr pokonałem w 2:18:51. Średnie tempo poprawiłem o całą jedną sekundę i wynosiło teraz 4:38 min/km. Prognozowany czas na mecie? Proszę bardzo -> 3:15:30 (!). Wtedy oczywiście nie byłem tego świadomy. Wiedziałem, że w dalszym ciągu biegnę na czas poniżej 3:20 h, ale nie sądziłem, że aż o 4:30 min szybciej.
No i teraz chwyćmy się wszyscy za dłonie i spójrzmy proszę jak wyglądały kolejne kilometry:
Mogę się pochwalić? Moim zdaniem zrobiłem to cudownie! Idealnie! Przepięk…. [„Marek! Wystarczy, ok?!?” – dop. red.].
Przekroczyłem magiczną granicę 30-ego kilometra, od którego maraton ponoć dopiero się rozpoczyna. Jak się teraz czułem? Powiedzmy, że było ok. Nie da się ukryć, że byłem już nieco zmęczony. Jakby na to nie patrzeć, po raz pierwszy w życiu biegłem tak szybko, przez tak długi okres czasu. Tętno nadal nie przekroczyło granicy 180 unm, a to ono zazwyczaj grzebało moje szanse na dobry wynik. Co do nóg, to czułem, że już wtedy były dosyć spięte. Bałem się, że zaraz pojawią się skurcze. Profilaktycznie wziąłem więc shot z dużą zawartością magnezu i potasu. Jak się później okaże, to była słuszna decyzja, która wpłynęła na ostateczny wynik.
Dwa kilometry dalej trafiliśmy na ulicę Strzelców Bytomskich, która płynnie przeszła w ulicę Mysłowicką. Dlaczego o tym wspominam? A no dlatego, że to tą ulicą wbiegliśmy do mojego rodzinnego miasta – Siemianowic Śląskich. Te tereny znam jak własną kieszeń i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że największa zabawa dopiero się szykowała.
Moim nowym celem było dotarcie do punktu z wodą i izotonikiem, który znajdował się na 35-tym kilometrze. Gdy już się tam znalazłem, postanowiłem się zatrzymać. Nie ze względu na zmęczenie czy skurcze, albo dlatego, że siadała mi psychika. Chciałem się po prostu w spokoju napić i zjeść żel. Przygotować na słynny, 2-kilometrowy podbieg. Na punkcie spędziłem około 30 sekund, po czym z powrotem ruszyłem w dalszą drogę.
Kilkaset metrów dalej dotarłem do Ronda Macieja, na którym pojawili się kibice. Przez całą trasę było ich niestety jak na lekarstwo. Fajnie, że znowu było głośno.
Skręciliśmy w ulicę Fitznerów. Akurat biegł koło mnie jakiś biegacz. Odwróciłem się do niego i powiedziałem: „To co. Teraz tylko z górki?”. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem/politowaniem i powiedział: „Tak. Jasne…”.
Ostry zakręt w lewo, a potem w prawo. Kolejne rondo… no i zaczęło się!
Chwilo trwaj ♥
To był fragment, na który zostawiłem resztkę sił. Postanowiłem, że choćby nie wiem co, ani razu się nie zatrzymam i z gracją pokonam ten najbardziej wymagający fragment Silesia Marathonu. Ponownie skróciłem krok, zwiększyłem kadencję i zacząłem machać rękami jak opętany. Pamiętam, że bardzo pomogła mi w tym jedna z dziewczyn, która biegła półmaraton. Miała tak dobre tempo, że postanowiłem się z nią zabrać.
Tak ten fragment wygląda w skali mikro:
A tak w makro:
Nie wiem jak to się stało, ale stało się. Ani na sekundę się nie zatrzymałem!
Byłem z siebie cholernie dumny.