Planując starty na rok 2020, po raz pierwszy zdecydowałem się na to, o czym myślałem już od dobrych kilkunastu miesięcy. Oprócz biegów na asfalcie, na mojej liście miały się także pojawić góry. Wstyd się przyznać, ale wśród moich dotychczasowych 16 000 kilometrów, nie było ani jednego startu, gdzie pod nogami miałbym mieć tylko i wyłącznie ziemię, liście i śliskie kamienie. No i widoki, które miałem na długo zapamiętać. Pech chciał, że pojawił się koronawirus, który zablokował większość imprez biegowych. „Maraton 3 Jezior” – mój pierwszy planowy bieg w górach, został przeniesiony na 2021 rok. Rzutem na taśmę i za namową Tomasza, z którym pokonałem Szlak Dwudziestopięciolecia PTTK [vol. 1 i vol. 2], zarejestrowałem się na Międzynarodowy Bieg Górski Orłowa Trail Ustroń 2020. Dystans wynosił 22 kilometry, a suma podejść „jedynie” 1300 metrów. Zaopatrzyłem się więc specjalne buty z bieżnikiem większym, niż ten, który miałem w oponach mojego pierwszego samochodu (Fordzie Fieście z 93′ i z przekręconym licznikiem – tak, to o Tobie mowa ♥ ). Następnie zostawiłem je na widoku i zacząłem wyczekiwać na start.
Do Ustronia udałem się wraz z Tomaszem. Po zaparkowaniu od razu skierowaliśmy się w stronę biura zawodów.
Pod jednym z namiotów odebraliśmy numery startowe, a także torebkę z darami. Znalazłem w niej okolicznościową koszulkę, 2 napoje energetyczne, a także kilka opakowań żelków.
Pogoda niestety nie rozpieszczała. Na przemian padało i mżyło. Najważniejsze, że nie wiało, bo wtedy byłoby jeszcze ciekawiej.
Po odebraniu numerów startowych, od razu wróciliśmy do auta i rozpoczęliśmy żmudny etap przygotowań.
Dla mnie miał to być debiut w górach. Przed biegiem pytałem więc Tomasza o kilka istotnych kwestii. Przede wszystkim dotyczyły one tego, co mam na siebie włożyć. W trakcie biegu miało padać, a temperatura odczuwalna miała wynosić zaledwie 3-4 stopnie Celsjusza. Teraz jesteśmy na dole, a co będzie jak zawędrujemy na szczyt góry? Zamarzniemy na kość? Czy niekoniecznie?
Po krótkiej dyskusji doszedłem do wniosku, że lepiej pobiec w krótkich spodenkach, niż zacząć naciągać na siebie leginsy. Ubrałem koszulkę termiczną, później koszulkę z długim rękawem, na to plecak, a na deser – kurtkę przeciwdeszczową. To był mój patent na przetrwanie kilku następnych godzin.
Przyodziałem strój startowy, po czym zabrałem się za montaż numeru startowego. Okazało się, to nie lada wyzwaniem. Numer startowy był zrobiony z jakiegoś gumolitu. Pas miał trzy, ostro zakończone plastikowe szpice, na które trzeba było ten numer nabić. Pomyślałem: „Co to dla mnie?!? Banał, fraszka jakaś!”.
Cholera, jakże się mocno myliłem.
Przez kolejne 10 minut nabijałem gumolit na plastik. Dodam, że z wybitnie marnym efektem. Choć napierałem całym ciałem, ledwo udało mi się zobaczyć końcówkę tego szpica, który nieśmiało wyłaniał się zza numeru startowego.
Sytuację uratował Tomasz, który pożyczył mi nóż. Nie zdradził mi dlaczego wozi go ze sobą w aucie, a ja też specjalnie nie drążyłem. Później okazało się, że w biurze startowym był… dziurkacz. Człowiek uczy się jednak całe życie.
Wróciliśmy przed bramę startową. Wkrótce trafiłem na Jarka i Grzegorza, z którymi systematycznie spotykam się na różnych biegach. Jak nie jest to autobus na Staten Island, który zawoził biegaczy na start maratonu w Nowym Jorku, to jest to maraton Maraton Cyborga, w którym razem startujemy od kilku lat.
Zamieniliśmy ze sobą kilka słów życząc sobie udanego biegu, po czym zeszliśmy na dół, aby zapozować do wspólnego zdjęcia:
W dzień startu Ustroń wylądował w czerwonej strefie. W związku z tym organizator postanowił zadbać o dodatkowe środki bezpieczeństwa. Oprócz tego, że przez cały czas musieliśmy zakrywać twarz, to dodatkowo startowaliśmy po 10 osób, co 10 sekund.
Jako, że wraz z Tomaszem, mieliśmy numery zaczynające się od „7”, wystartowaliśmy dokładnie o 10:01:10. Nie jestem wróżem Maciejem, ale dam sobie wyciąć więzadło krzyżowe, że ten ciąg zer i jedynek zapewne coś oznacza.
Uruchomiliśmy po Garminie i ruszyliśmy przed siebie.
Rozpoczęliśmy od ulicy Stromej, której już sama nazwa sugeruje, że płasko to tam nie będzie.
No i nie było, co zresztą widać na załączonym filmie (ja przemykam w 5:30 min):
Kilka zakrętów w prawo i w lewo i ulica się skończyła. Garmin oznajmił, że pierwszy kilometr pokonałem w czasie 5 minut i 10 sekund. Szkoda, że nie wspomniał, że podbiegi dopiero się rozpoczynają. Zdążyłbym się na nie psychicznie przygotować.