Po znakomitym październiku, przyszedł listopad. No i okazało się, że taki znakomity to on wcale nie był.
Zapraszam na podsumowanie 30 dni 11 miesiąca 2020 roku.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Jak na dłoni widać, że pierwsze 13 dni listopada były wyjątkowo niebiegowe. Jakby jeszcze dodać do nich 4 dni października, to łącznie wyjdzie 17 dni braku biegowej aktywności. Ostatnio taką przerwę w bieganiu miałem chyba 6-7 lat temu, gdy po minięciu mety jednego z półmaratonów zorientowałem się, że jedno kolano jest jakieś takie większe.
„O! Patrz Pani! Nawet boli przy dotknięciu!”
W listopadzie pokonałem 145 kilometrów. Biorąc pod uwagę fakt, że przez pierwsze dwa tygodnie siedziałem w domu, to i tak całkiem przyzwoity wynik.
Przynajmniej tak mi się wydaje i tego się będę trzymał.
2. Koniec Endomondo.
5 listopada otrzymałem maila o następującej treści:
Przez chwilę myślałem, że to niesmaczny żart. Czułem smutek, wzruszenie, ale nie ukrywam, że także… ulgę. Endomondo nie działa dzisiaj tak samo sprawnie, jak kilka lat temu i to jest fakt. Dodałbym, że nawet z gatunku tych autentycznych.
Z Endomondo jestem związany od swojego pierwszego treningu w życiu. To był marzec 2012 roku. Pamiętam, że przed biegiem zastanawiałem się, którą aplikację wybrać. Jedni korzystali z Runtastic, a drudzy z Endomondo. Ostatecznie skusiłem właśnie na tę drugą.
Przez ponad rok korzystałem tylko i wyłącznie z aplikacji mobilnej. Ileż ja razy musiałem się wrócić z powrotem pod blok, gdy się okazywało się, że GPS nie złapał tyle satelit, ile powinien i moje aktualne tempo dalekie jest od tego rzeczywistego.
Później w moim życiu pojawił się Garmin. Swoją przygodą z naręcznym GPS rozpocząłem od modelu 310XT, który był tak duży, że kilka razy – robiąc ostry zakręt w prawo – przywaliłem nim solidnie w latarnię . Zgrywanie treningów na serwery Endomondo odbywało się o wiele sprawniej. Na stronie bacznie obserwowałem zmagania przyjaciół. To był ten czas, gdy nawzajem się motywowaliśmy. Przeżywaliśmy swoje pierwsze biegowe wzloty i upadki.
No i nadszedł czas wielkich zmian. Zaczęło się od wprowadzenie usługi premium, która nieco ograniczyła dostęp do danych dla osób, które nie zamierzały płacić. Aby w pełni korzystać z aplikacji, należało wykupić comiesięczną usługę. To jeszcze byłem w stanie wybaczyć, choć sam z premium nigdy nie skorzystałem. To, co wydarzyło się w maju 2015 r. przelało szale(t) goryczy.
Endomondo padło ofiarą historii z cyklu: „Skoro coś działa dobrze, to spróbujmy to spieprzyć. Tak dla zasady”. Całą historię opisałem w tym miejscu -> „Endomondo! Co oni Ci zrobili?!?„. Na całe szczęście, wkrótce wszystko wróciło do normy.
Z aplikacją byłem (i jestem) tak związany, że to właśnie od pierwszych czterech liter jej nazwy, rozpoczynałem podsumowanie kolejnych miesięcy. Charakterystyczne, zielone wykresy Endomondo, w czytelny i jasny sposób prezentują moje comiesięczne dokonania.
Z czasem coraz rzadziej logowałem się na Endomondo. Znacznie częściej robiłem to w aplikacji Garmin Connect, gdzie miałem od groma dodatkowych statystyk. Wkrótce założyłem sobie także konto na Strava.
Mijały kolejnej miesiące, a strona Endomondo traciła na swojej płynności. Czasami na wgranie treningu trzeba było czekać kilka godzin. W Connect i Strava miałem go po kilku sekundach. Endomondo odwiedzałem bardziej z sentymentu.
Czy będę za nim płakał? Jeżeli wziąć pod uwagę formę, w której Endomondo znajduje się obecnie, to nie.
Nie uronię, ani jednej łzy. Coś się kończy, coś zaczyna. Podsumowanie grudnia i roku 2020 będzie rozpoczynało się jeszcze od „Endo_”.
Co będzie od stycznia?
Strava_podsumowanie czy Garmin_podsumowanie jakoś dziwnie brzmi. Chyba rozpocznę je po prostu od słowa „Podsumowanie…” i na tym się skończy.
3. „I” jak izolacja i „k” jak kwarantanna – ver. 2.0.
W podsumowaniu października pisałem Wam o tym, że przebywam na izolacji, która płynnie przeszła w kwarantannę. Łącznie wyszło więc 17 dni pobytu w domu i machaniu do policjantów przez okno z kuchni. Piękna sprawa! ♥
Pisałem Wam też o tym, że codziennie ćwiczyłem przy Ring Fitcie, aby nadal być Ring i Fit. Grałem tez w Monopoly.
Nie chcę się powtarzać, więc tym razem skupię się na tym, co się wydarzyło po wyjściu z domu.
Wiecie, gdy siedzicie w domu 408 godzin, to po wyjściu cieszy Was widok poręczy na klatce schodowej. Nie mówiąc o zapachu pobliskich śmieci czy możliwości kupienia czegoś przy kasie. Tego, na co akurat naszła Was ochota, a nie coś, co musieliście zgłosić z wielogodzinnym wyprzedzeniem, aby dowiozła Wam to rodzina.
14 listopada poszedłem na pierwszy listopadowy trening. Może i powinienem zacząć na spokojnie. Od jakiejś dychy, bądź piętnastki. Ostatecznie wybrałem dłuższy wariant. Chciałem sprawdzić czy 17 dni absencji od biegania, przy jednoczesnej gimnastyce przed TV, pozwoli mi na pokonanie 20, a może nawet i 30 kilometrów.
No i ostatecznie wyszło właśnie 30 kilometrów (średnie tempo 4:54 min/km). Strach się bać co by było, gdybym te 17 dni leżał do góry brzuchem i tylko pachniał. Zapewne zamiast 30 kilometrów, z wielkim trudem zrobiłbym tylko 5.
Od tego momentu wróciłem do regularnych treningów, aby w miarę szybko odbudować formę.
4. Ekstrakcja ósemki.
Jak kończyć miesiąc, to z przytupem połączonym z soczystym szpagatem wykonanym na 3 taboretach. Do tego mógłbym przyrównać stres związany z wyrwaniem ósemki. Zęba mądrości, który jak już rośnie równo (bo może przecież w bok, albo na opak), to robi to długo i szybko się psuje, bo ciężko tam dotrzeć.
Przed ekstrakcją nasłuchałem się miliarda historii o tym, że spuchnie mi twarzoczaszka, a z bólu będę chodził po ścianach i suficie. Co się okazało?
Sama ekstrakcja trwała może z 8 sekund, a po wszystkim ból opisałbym korzystając z następujących słów: „Nic, a nic nie boli!”.
Mam nadzieję, że po usunięciu ósemki, kwalifikacja do Bostonu będzie jeno tylko formalnością.
Tym optymistycznym akcentem kończę niniejszy felieton o zabarwieniu biegowo-towarzyskim.
Do następnego!