Niedziela 4 lipca 2021 r. była pierwszym dniem w moim życiu, w trakcie którego wziąłem udział w dwóch zawodach. O 11:00 zameldowałem się na trasie Półmaratonu Gęstwinami Murckimi (o tym, jak mi poszło, przeczytacie w -> tym miejscu), natomiast 5 godzin później miałem wziąć udział w Biegu Bohaterów. Dodam, że ten drugi bieg prawie przeszedł mi koło nosa. Pewnego dnia Tomasz – z którym po niejednej trasie żwir z bieżnika butów wyjmowałem – oznajmił, że jeszcze tego samego dnia pobiegnie z Katowicach z córką Igą w wózku. Ale, że co? Drugi bieg w ciągu kilku godzin? Gdzie to? Jak to? Nie minęło 5 minut, a miałem już przydzielony numer.
Jeżeli mowa o półmaratonie w Murckach, to tak w wielkim, telegraficznym skrócie: leśną trasę z licznymi podbiegami/zbiegami, a także sławnym Wzgórzem Wandy, skończyłem po 1 godzinie, 30 minutach i 50 sekundach. Nie ukrywam, że po dotarciu do mety, byłem nieco zmęczony. Poczekałem chwilę na Tomasza i sprawnie przetransportowaliśmy się do Siemianowic Śląskich. Wszak, po niespełna 2 godzinach, mieliśmy z powrotem wrócić do Katowic na drugi bieg. Celem biegu, oprócz sportowej rywalizacji, było uświetnienie obchodów upamiętniających setną rocznicę III Powstania Śląskiego. Dystans był ciekawy, bo wynosił dokładnie 4 kilometry i 200 metrów. To miała być też idealna okazja, aby sprawdzić moje nowe startówki.
Po pakiety udaliśmy się w przeddzień biegu. Co prawda biuro zawodów było czynne także w dniu startu, ale nie byliśmy w stanie tego pogodzić z powrotem z pierwszego biegu.
W sobotę pakiety można było odebrać między 16:00, a 18:00. W okolice katowickiego Spodka dotarliśmy nieco po godzinie 16:20. Naszym oczom ukazała się gigantyczna kolejka. Od razu serce szybciej mi zabiło. Przypomniały mi się te sławne kolejki do sklepów spożywczych w marcu 2020 r., kiedy to ograniczono ruch w sklepach, a wszystkim się nagle przypomniało, że papier toaletowy trzeba kupić z półrocznym zapasem.
Przez chwilę nie byliśmy pewni, czy w ogóle uda się nam je odebrać. Na całe szczęście kolejka nie stała i ludzie systematycznie poruszali się do przodu. Dodatkowo, w gąszczu głów odnalazłem kolegę, dzięki któremu przesunęliśmy się o kilka pól. Po kilkudziesięciu minutach weszliśmy do Spodka.
Odbiór pakietu, dzięki super sprawnym wolontariuszom, a także kodom QR, przebiegł w tempie iście ekspresowym. Po dwóch minutach wyszliśmy z budynku z charakterystycznymi, biało-czerwonymi workami. Co w nim znalazłem?
Numer startowy, okolicznościową koszulkę techniczną, a także komin. Dodam, że pakiet kosztował symboliczne 19,21 zł (słownie złotych: dziewiętnaście 21/100). Biorąc pod uwagę jak wszystkie ceny poszły do góry, ww. koszt był fangą w nos inflacji. Bo, żeby tyko tyle zapłacić za pakiet? Nadal jest mi się z tym ciężko pogodzić.
Po posiłku ruszyliśmy rodzinnie w okolicę mety, która znajdowała się w Parku Śląskim – przy głównej bramie do Zoo. Ucałowałem żonę Ewelinę i córkę Magdalenę, po czym truchtem ruszyłem w kierunku startu. Ten znajdował się przy katowickim rondzie, zaraz przy pomniku Powstańców Śląskich.
Rozpocząłem bieg i od razu wiedziałem, że ten drugi start będzie zupełnie inny. Co prawda chwilę wcześniej skończyłem półmaraton w czasie 1:30 h, ale mimo wszystko, przez 98% znajdowałem się w cieniu. Tym razem czułem się jak na rozgrzanej patelni. Na środku Katowic ciężko o cień. Szczególnie ciężko wymagać go na trasie, która prowadzi środkiem drogi.
Im bardziej zbliżałem się do pomnika, tym spotykałem coraz większą liczbę biegaczy. W tym momencie – dzięki takim samym koszulkom – chyba wszyscy czuliśmy się biegową jednością. Przez te kilka chwil było jakoś tak normalnie.
Dotarłem na miejsce, po czym poprosiłem o pamiątkowe zdjęcie:
Przez kilkanaście minut udało mi się porozmawiać z wieloma starymi znajomymi, których zazwyczaj spotykałem właśnie w trakcie biegów. Obostrzenia spowodowały, że przez odwołanie startów, z wieloma widziałem się nawet dwa lata temu. Pojawiła się więc idealna okazja, aby powspominać stare dzieje.
Było grupowe zdjęcie z SiPB:
Pierwsze spotkanie z Przemkiem, który prowadzi blog majobiega.pl:
No i znowu widziałem się z Tomaszem (dop. redakcji: „Ileż można?!?”). Tym razem mogłem się także przywitać z Jego córką – Igą. To miał być ich pierwszy wspólny bieg. Widząc ich razem, przypomniały mi się czasy, kiedy to biegałem z Magdą. Cóż to był za fantastyczny czas!
Przy okazji zostaliśmy uchwyceni przez fotografa. Szczęśliwy, acz zmęczeni, pojawiliśmy się osiemnastej sekundzie poniższego filmu:
Weszliśmy do strefy startowej. Pożegnałem się z Tomaszem, po czym dołączyłem do Przemka. Spytałem go o tempo biegu. Oznajmił, że postara się pobiec w okolicy 3:50 min/km. Powiedziałem, że w takim układzie postaram się z nim zabrać. Jednocześnie dodałem, że zobaczymy co z tego wyjdzie. Im bardziej zbliżam się do czterdziestki, tym bardziej zdaję sobie sprawę ze swojej śmiertelności. Jeszcze mocniej wsłuchuję w swój organizm. Zdrowie jest najważniejsze. Trzeba o nie dbać, a szczególnie w tak upalny dzień.
No właśnie. Nad Polskę nadciągnęła kolejna fala upałów. Po godzinie 16:00 było gorąco i duszno. Myśl o tym, że przez około 16 minut mam biec w tempie poniżej 4:00 min/km nie napawała mnie optymizmem. Tak naprawdę to napawała mnie smutkiem, żalem i goryczą. Starałem się znaleźć odpowiedź na pytanie: „Dlaczego to sobie robię? Przecież mógłbym teraz pić mrożoną herbatę i pływać w basenie, a nie opalać na środku Katowic”. No nic, biegacza zrozumie chyba tylko inny biegacz. Normalna, trzeźwo myśląca osoba, może mieć z tym problem.
Zbliżała się godzina zero. Ustawiłem w Garminie pacemekera na czas 3:50 min/km, schowałem twarz w dłoniach i wziąłem głęboki oddech. Padł strzał startera i ruszyliśmy.
Rozpocząłem drugi i zarazem ostatni bieg tego dnia.