Pojawił się wodopój. Zawartość pierwszego kubka wylądowała na karku, a drugiego w przełyku. Mając przy sobie niewielki bidon, to z niego w większości czerpałem płyny. Z kubka ciężko jest mi napić, gdy biegnę w tempie poniżej 4:00 min/km. Ponownie miałem się o tym przekonać już za kilka kilometrów.
Po nawrocie, z powrotem znalazłem się na mojej ukochanej ulicy Stoczniowców 😉
Teraz było już jednak nieco raźniej. Z lewej mijałem biegaczy, którzy dopiero docierali do ww. nawrotu. Kilka osób krzyknęło w moim kierunku: „O! Drogadotokio!”, „Dajesz Marek!”, „Powodzenia!”. Od razu lepiej mi się biegło.
Dotarłem do kolejnego ronda, po czym skręciłem w lewo. Nieco wcześniej minąłem oznaczenie 7-ego kilometra. Po raz pierwszy tego dnia przekroczyłem 4 minuty. Co prawda jedynie o dziewięć setnych, ale jednak 😉 Rozpoczął się upierdliwy podbieg, który trwał z dobry kilometr. To właśnie on był jednym z wolniejszych. Trwał całe 4 minuty i 8 sekund.
Myślami byłem już 300 metrów dalej. Ponownie miałem się tam spotkać z Eweliną i Magdą. Dostrzegłem je już z daleka. Z daleka słyszałem też głośne: „Tata! Tata! TATAAA!!!”.
Od razu podbiegłem do Magdy i przybiłem jej kolejną piątkę.
Na całusy niestety wyjątkowo nie było czasu. Przede mną wyrósł krótki, ale niezwykle męczący podbieg, który potrafił idealnie wybić z rytmu. Zwolniłem, zwiększając przy okazji kadencję i zacząłem mocno machać ramionami. Jakoś udało mi się na niego wdrapać. Kilka zakrętów dalej pojawił się zbieg. 9-ty kilometr i czas 3:49 min. Wszystko wróciło do normy.
Trafiłem na ulicę Sikorskiego. Najpierw skręciłem w prawo, aby po kilkuset metrach zrobić nawrót i zmierzać nią w przeciwnym kierunku. Na całe szczęście, przez kolejne 3 kilometry było w większości w dół. Kolejne kilometry wchodziły koncertowo:
10 km – 3:59 min
11 km – 3:53 min
12 km – 3:52 min
Przed oznaczeniem 12-ego kilometra pojawił kolejny wodopój. Wziąłem kilka łyków wody, po czym sięgnąłem po izotonik. Pamiętacie jak wspominałem, że za kilka kilometrów przekonam się jak „fajnie” jest się pożywiać w trakcie biegu, w tempie poniżej 4:00 min/km? No to to był właśnie ten moment.
Choć zrobiłem dziubek z kubka, aby łatwiej było przyjąć jego zawartość, większość i tak wylądowała w moich nozdrzach. Zacząłem się krztusić topiąc i topiąc krztusić. Wyrzuciłem kubek w kierunku kosza na śmieci, po czym kaszląc, dotarłem do Jeziora Paprocańskiego. Cel na najbliższe 7 kilometrów? Jak najszybciej je okrążyć i już się niczym nie zadławić.
Dopiero wtedy się zorientowałem, że chyba zaczyna się robić ciepło. Wcześniej zmagałem się z podbiegami i chłodnym wiatrem. Teraz odkryłem, że jeżeli się da, warto uciekać do cienia. Ta pętla wokół jeziora idealnie się do tego nadawała. Przez 94% czasu miałem nad sobą konary drzew.
Przez następne kilometry niewiele się działo. Starałem się trzymać tempo, co jakiś czas biorąc łyk izotniku, który wymieszałem sobie z wodą. W zapasie miałem też żel. Co prawda miałem go przygotowany na 10-ty kilometr, ale ostatecznie postanowiłem go wziąć nieco później. Skonsumowałem go przy wodopoju na 15-stym kilometrze.
W oddali widziałem Macieja, który biegł z córką w wózku. Fajnie byłoby go dogonić, ale wiem, że jest z niego dobry zawodnik, który ma na koncie złamanie 3 h na dystansie maratonu. Dodam, że stało się to na trasie Silesia Marathonu.
Za mną słyszałem zbliżającego się biegacza. Był taki moment, w którym obydwoje uderzaliśmy butami w tym samym momencie. Trwało to przez wiele metrów. Ciężko to opisać, ale w tamtej chwili można było wejść w pewien biegowy trans. Wstyd było zwalniać, aby nie zaburzać tej synchronizacji.
Tak prezentował się czas kolejnych kilometrów:
13 km – 3:52
14 km – 3:54
15 km – 3:56
16 km – 4:03
17 km – 4:00
18 km – 4:05
Biegłem w takim tempie i tak długo, po raz pierwszy w życiu. Z niedowierzaniem spoglądałem na Garmina, a tam – w pozycji – średnie tempo biegu, widniała wartość 3:56. 18-sty kilometr i taka średnia? Niech mnie ktoś uszczypnie, kopnie, okradnie i sponiewiera przy największych balladach Beaty K.! To nie może być prawda.
Tak na wysokości 17-ego km udało mi się wyprzedzić biegacza. Mijając go powiedziałem mu, że najlepsze przed nami. Odparł, że damy radę. Trudno było się z tym nie zgodzić.
Jezioro Paprocańskie zostawiliśmy w tyle. Do mety były co prawda tylko 3 kilometry, ale ten kto zna trasę połówki w Tychach wie, że w tym przypadku, to nie „tylko”, a „aż”. Wszystkiemu winne są podbiegi.
Pierwszy – znowu krótki i treściwy – pojawił się zaraz za wodopojem. Gdzieś w połowie 18-ego kilometra. Postanowiłem, że na chwilę przejdę do szybkiego marszu. Celem był nie tyle odpoczynek, co właściwe nawodnienie. Bałem się, że izotonik przyjmę oczodołem. Wolałem nie ryzykować, bo już raz się dzisiaj krztusiłem.
Wypiłem w spokoju kubek wody i izotoniku. W międzyczasie minęła mnie trójka biegaczy. Wkrótce z powrotem znalazłem się na ulicy Sikorskiego i rozpocząłem pościg.
4 komentarze
Ciekawie się Ciebie czyta 🙂 tak dalej 🙂
Dzięki! 🙂
A ja tam byłem i do Ciebie krzyczałem! Właśnie tuż po pierwszym wodopoju : )
Wielkie dzięki! 😉