Pojawiło się oznaczenie 19-ego kilometra. Minąłem je po 4 minutach i 8 sekundach biegu.
W oddali nie dość, że ponownie widziałem Macieja, to dostrzegłem także Przemka. Na moich oczach rozgrywała się walka o 2 i 3 miejsce w kategorii „Biegacz z wózkiem biegowym”. Były momenty, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka sekund.
Zacząłem odliczać w głowie dystans, który pozostał mi do upragnionej mety. W dalszym ciągu nie wiedziałem jaki czas uzyskam. Czułem, że będzie w okolicy 1:26 h. Nie wiedziałem jednak ile uda mi się z tego jeszcze urwać.
Choć podbieg trwał w najlepsze, 20-sty kilometr udało mi się pokonać w czasie 4:06 min. Z wypiekami na twarzy wyczekiwałem tego oto momentu:
Z tego ujęcia niewiele można wywnioskować, prawda? Czy to podbieg? Zbieg? A może ta ulica nawet nie znajduje się w Tychach? Ani w Polsce nawet?
No to chwyćmy się wszyscy za ręce, wdrapmy się na górę i spójrzmy w dół:
Musicie mi uwierzyć na słowo, że mając w nogach 20 kilometrów i 500 metrów, w średnim tempie 3:58 min/km, ten podbieg o wiele bardziej boli, niż wygląda. No i przyznaję się bez bicia – tego dnia, po raz drugi, ale i ostatni, przeszedłem do szybkiego marszu. Kilka metrów i łyków dalej, z powrotem wróciłem do gry.
Czekała mnie seria szybkich zakrętów. Najpierw skręciłem w lewo, by następnie skręcić w prawo. Przede mną znalazła się brama startowa i zraszacz, który kulturalnie ominąłem. Garmin poinformował mnie, że 21-szy kilometr pokonałem w czasie 4 min i 13 sekund.
Skręciłem w prawo i pojawił się najpiękniejszy widok tego dnia – długa prosta, a ta końcu długo wyczekiwana meta.
Włączyłem nitro wypatrując w oddali Magdy i Eweliny. Na śladzie w Garmin Connect rozpaliłem ten fragment do czerwoności:
Poruszałem się w tempie 3:30 min/km. Spojrzałem na Garmina, a tam czas 1:24:01…02…03. Czyżbym miał złamać 1:25 h ?1? Że co? Że jak? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie!
Dostrzegłem Magdę, która ponownie wyciągnęła dłoń w moim kierunku. Przybiłem jej piątkę i w grymasie, bólu i cierpienia przyspieszyłem ile sił w nogach. Tempo wzrosło do 3:20 min/km.
Na kilka metrów przed metą, w geście triumfu wysoko uniosłem dłoń i głośno krzyknąłem. Cóż to były za emocje!
Przebiegłem metę, zatrzymałem Garmina, a tam wynik: 1 godzina, 24 minuty i 26 sekund (!). Przekroczyłem kolejną półmaratońską granicę (1:25 h) i przy okazji poprawiłem życiówkę z 2019 roku, o całe 4 minuty i 6 sekund.
Zmęczenie odeszło precz i pojawiło się istne tsunami endorfin. Ależ ja byłem z siebie dumny i zadowolony! W dalszym ciągu jestem! Na tak specyficznej trasie, gdzie raz jest w górę, raz w dół, a ostatnie kilometry to raczej to pierwsze, wykręciłem tak niesamowity czas. Ba! Zaskoczyło mnie to, że średnie tempo wyniosło 3:58 min/km. W życiu bym się nie posądzał o to, że biegając sobie 3 razy w tygodniu po 20 kilometrów, nie trenując żadnych szybki jednostek, jestem w stanie nabiegać taki wynik.
Odnalazłem swoje dziewczyny, po czym pojechaliśmy świętować do przyjaciół.
A było co!
Jak oceniam swój występ?
Gdyby mógł rozdawać Gwiazdki Michelin, to nieskromnie dałbym sobie trzy i 10 na 10 na Booking.com. To był kolejny bieg, który pokonałem z głową i w głębokim skupieniu. Biegłem najkrótszą regulaminową trasą z punktu A do punktu B. Dbałem o właściwe nawodnienie. Wsłuchiwałem się w swój organizm. Gdy pozwalał, to przyspieszałem. Chciał odpocząć? W takim układzie dawałem mu kilka sekund wytchnienia.
To nie jest tak, że czekałem kiedy opadnę z sił. Bardziej – przy moich obecnych treningach, ciężko było mi uwierzyć, że będę w stanie poruszać się ze średnim tempem poniżej 4:00 min/km. A tu taki klops. Da się.
Jak oceniam Tyski Półmaraton?
Jak dla mnie to jeden z lepiej zorganizowanych biegów w Polsce. Serio! Niczego tutaj nie brakuje. Jest świetna oprawa, ciekaw trasa, są kibice, super pomocni wolontariusze no i jest to coś, co sprawia, że chce się tu wracać. Widać, że robią to ludzie, którzy się na tym znają. To jest bieg od biegaczy, dla biegaczy. A nie od firmy eventowej, której zależy tylko na hajsiwie z pakietów startowych. Co to, to nie.
W Tychach jeszcze mocniej zbliżyłem się do granicy, która jest już coraz mniej przekraczalna. Wiadomo – bieganie nauczyło mnie, że „nigdy nie mów nigdy!”. Mimo wszystko jakoś nie wierzę w to, że bez mocniejszych treningów grozi mi wynik poniżej 1:20 h. Nie przy tych swoich płaskostopiach, piętach Haglunda i innych defektach.
Chociaż?
4 komentarze
Ciekawie się Ciebie czyta 🙂 tak dalej 🙂
Dzięki! 🙂
A ja tam byłem i do Ciebie krzyczałem! Właśnie tuż po pierwszym wodopoju : )
Wielkie dzięki! 😉