Doskonale pamiętam, jakie niesamowite wrażenie zrobił na mnie mój pierwszy maraton zaliczany do prestiżowego cyklu World Marathon Majors. Stałem na Expo wpatrzony grafikę, na której – oprócz Berlina – wyeksponowano także wszystkie pozostałe maratony. Nowy Jork, Chicago i Tokio? Głęboko westchnąłem i stwierdziłem: „Gdzie mi tam do nich?”. Byłem święcie przekonany, że berliński maraton w 2013 roku będzie moim pierwszym, a zarazem ostatnim majorem. Życie postanowiło mnie jednak solidnie zaskoczyć.
W sierpniu 2021 roku – zupełnie niespodziewanie – pojawiła się szansa na ponowny wyjazd do stolicy Niemiec. Wiąże się z tym ciekawa historia. Pewnego dnia – idąc korytarzem w swoim zakładzie pracy – spostrzegłem, że w trakcie remontu, po amputacji kaloryfera, wyłoniła się zza niego najprawdziwsza Brama Brandenburska. Zresztą opublikowałem wtedy stosowny wpis:
Dokładnie miesiąc później dowiedziałem się, że rzeczywiście mogę pod nią przebiec. Długo się nie zastanawiałem. Najszybsza trasa maratońska świata, ogromny doping, no i meta w okolicach ww. bramy. To tam dzieje się magia i rozklejają się nawet najwięksi twardziele. Musiałem tam wrócić i odnowić wspomnienia. Napisać relację z prawdziwego zdarzenia, bo ta, która znajduje się na stronie, to raczej taka wersja demo. Pisałem ją, aby wypełnić stronę tekstem, na samym początku jej istnienia. Relacja powstała po dwóch latach od startu. Ciężko było mi sobie przypomnieć wszystko to, co mnie tam spotkało. A uwierzcie mi na słowo – ten maraton niesamowicie namieszał mi w głowie. Pokazał czym jest organizacja biegu na światowym poziomie.
Tym razem to miał być zupełnie inny major. Te zazwyczaj pokonywałem w okolicach czterech godzin. Nie skupiałem się na tempie. To był bieg, który zawsze traktowałem w kategoriach kilkugodzinnej fiesty. Podbiegałem do kibiców, robiłem wiele zdjęć, a także kręciłem kilka filmów. Tym razem jechałem do Berlina z nieco poważniejszą misją: po raz pierwszy w życiu miałem spróbować pokonać granicę trzech godzin. Czy się udało? Zapraszam na relację.
Co łączy maraton w Berlinie z 2013 roku, od tego z roku 2021? Na pewno sposób dotarcia. Podobnie, jak 8 lat temu, tak i tym razem na miejsce dojechałem autokarem. Na początku brałem pod uwagę dojazd samochodem, ale m.in. z uwagi na potrzebę zaopatrzenia się w specjalną eko-naklejkę, a także z powodu ograniczonego miejsca parkingowego w pobliżu hotelu, bus okazał się być lepszym rozwiązaniem. Skoro świt ruszyłem więc w stronę Berlina. Po jakichś 7 godzinach i 3 kanapkach z jajkiem, wysiadłem na dworcu Berlin Südkreuz. Rozprostowałem nogi, kupiłem bilet na kolej podmiejską, po czym udałem się na Expo.
Jak zawsze znajdowało się ono na terenie nieczynnego lotniska Berlin-Tempelhof. Miałem to szczęście i ten przywilej, że brałem udział w ostatnim majorze, który odbył się przed pandemią (Nowy Jork 2019 r. – relacja), a także w pierwszym, który miał się odbyć w jej trakcie. No i trzeba przyznać, że były to dwie różne rzeczywistości.
Tym razem, już na początku, trzeba było okazać certyfikat zaszczepienia. Osoby, które nim nie dysponowały, musiały pokazać certyfikat ozdrowieńca, bądź wykonać test/pokazać jego wynik. Dopiero wtedy można było przekroczyć pierwsze stanowisko. O nakazie noszenia masek chyba nie muszę wspominać.
Na drugim stanowisku ponownie sprawdzono mi kod QR, po czym założono charakterystyczną, niebieską opaskę. Bramy lotniska zostały dla mnie otwarte. Ciarki zalały plecy, łydki i ramiona. To się znowu dzieje!
Na początku dotarłem do ogromnego holu, który niegdyś obsługiwał podróżnych śpieszących się na swój lot. Jednym z korytarzy dotarłem na płytę lotniska. W porównaniu z 2013 rokiem, było tam niezwykle cicho. Gdyby nie charakterystyczne bannery związane z maratonem, w życiu bym się spodziewał, że w środku coś się dzieje. Zresztą poniżej macie porównanie:
Minąłem biały namiot, po czym znalazłem się w środku pierwszego hangaru. Było ich kilka i były ze sobą połączone dużymi bramami. Trafiłem na pierwszych wystawców.
Środek kolejnego hangaru wypełniał sklep Adidasa. Prawdopodobnie z uwagi na Covid-19 i możliwość odwołania maratonu, firma Adidas wystawiła jedynie kilka modeli koszulek, jeden model kurtki i chyba 2-3 modele bluz. Jeżeli chodzi o objętość, to było tego sporo, ale był to w zasadzie taki sam towar. Wybór był zdecydowanie mniejszy niż w takim Londynie czy Nowym Jorku.
Obok sklepu znalazłem ścianę, na której można się było dopisać. Chwilę zajęło mi, zanim znalazłem fragment wolnej przestrzeni. Przy okazji udało mi się także zrobić zdjęcie z maskotką maratonu. Bez tego nie zamierzałem wracać do Polski.
A propos ścianek, była też taka, do której w kolejce czekałem z 20 minut. Mimo wszystko chyba było warto, bo w tle znajdowała się słynna Brama Brandenburska – najbardziej oczekiwany widok każdego maratończyka.
W rogu znalazło się także stoisko Abbott World Marathon Majors. Kolejny już raz zrobiłem sobie zdjęcie ze swoimi św. Graalami – medalami z korony WMM, a także z maratonu w Bostonie.
W kolejnym hangarze można było wreszcie odebrać pakiet startowy. Ustawiłem się w krótkiej kolejce. Wkrótce otrzymałem znak pokoju, który sugerował: „Podejdź synu i zobacz co tutaj dla Ciebie mamy! Wiemy, że tego właśnie chcesz”.
Po chwili miałem już numer startowy, a także kilka bardzo drobnych fantów. Pamiętam, że w 2013 r. w pakiecie znalazłem niemiecką chemię, w postaci płynu do płukania marki Perwoll. Tym razem było jakoś tak bardziej skromnie.
Całość prezentowała się następująco:
Udałem się do hotelu, w którym różowy kolor, nie jest bynajmniej tematem tabu.
Pomimo sporego zmęczenia postanowiłem, że co jak co, ale w hotelu to ja siedzieć nie będę. Resztką sił zawlokłem się do metra, które zawiozło mnie przed Bramę Brandenburską.
Klimat był niesamowity! W tle było widać metę, a naokoło było widać tysiące biegaczy. Pod stopami znalazłem charakterystyczną linię, która – w najkrótszy regulaminowy sposób – łączyła start i metę. Z tej okazji zrobiłem relację na żywo:
Przeszedłem się jeszcze po Berlinie, po czym wróciłem do hotelu. Tak jak stałem, tak ze zmęczenia padłem na twarz.
Nazajutrz, w towarzystwie Janusza, którego spotkałem m.in. na Expo w Londynie (tak, to jeden z niewielu Polaków wylosowanych na ten maraton), przespacerowałem się po Berlinie, mijając przy okazji kilka z najciekawszych atrakcji turystycznych miasta.
Wieczorem rozłożyłem cały pakiet na linoleum, po czym nastawiłem alarm na godzinę 5:30.
Cel na niedzielę był prosty: wrócić do Polski z myślą, że w trakcie maratonu dałem z siebie wszystko. Nie ważne czy na zegarze będzie wynik 2:59 h czy tylko 3:37 h. Nie mogłem odpuścić, gdyż kolejna wizyta w Berlinie może się prędko nie powtórzyć.