Najbardziej obawiałem się nie tyle szybkiego tempa (planowałem biec w tempie ok. 4:10 min/km), a pogody. W piątek i sobotę termometry pokazywały 15-16 kresek powyżej zera. Chmury w miarę szczelnie przykrywały niebo. Tak zresztą miało też być w poniedziałek.
A w niedzielę? No wtedy to chmury miały sobie pójść precz, odsłaniając słońce w pełnej okazałości. Temperatura miała wynieść 24 stopnie Celsjusza. W słońcu mogło więc być nawet około 30 stopni. „Lepszego” okna pogodowego chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć. No nic, jakkolwiek gorąco miałoby nie być, trzeba było zrobić swoje. A przynajmniej spróbować. Co wyjdzie, to wyjdzie. I tyle w temacie.
Po dwóch bułkach z dżemem i czarnej herbacie, byłem gotowy na podróż w stronę startu.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Po wyjściu z hotelu dotarło do mnie, że to będzie ciężki bieg. Jeżeli wychodząc z niego o 7:30 już jest ciepło, to co będzie za jakieś 4-5 godzin? Na kilka tygodni przed biegiem marzyło mi się 10-11 stopni Celsjusza. Wtedy biega mi się najlepiej.
Kolejką podmiejską dotarłem na dworzec kolejowy Berlin Hauptbahnhof. Stamtąd na piechotę, dostałem się w okolice Reichstagu. Z każdym krokiem przybywało kolejnych biegaczy, którzy zmierzali w jedynie słusznym kierunku – na Plac Republiki, gdzie znajdowało się wejście na teren biegowego miasteczka. Jakże mi brakowało tych wspólnych pochodów na start.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Przy bramkach pokazałem niebieską opaskę, po czym dostałem się do środka.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Przystanąłem, aby przygotować się do biegu. Kieszenie spodni wypakowałem po brzegi żelami i szotami magnezowo-potasowymi. Z przodu znalazło się także miejsce na softlask, w którym wlałem wodę na czarną godzinę.
Chwilę później wszedłem na żywo:
Oddałem worek w namiocie, po czym skierowałem się w stronę wejścia do swojej strefy startowej. Wiecie, kogo znowu spotkałem? Janusza 😉
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Pamiętam, że w 2013 roku startowałem w drugiej fali, z grupy F. Tym razem – dzięki świeżej życiówce z Tyskiego Półmaratonu (1:24:26 – relacja) – miałem możliwość wystartować w pierwszej fali, ze strefy C.
To była kolosalna różnica. Nagle się okazało, że do elity mam dosłownie rzut beretem. I to – w maratonie o takiej randze – było dla mnie czymś niespotykanym. Zdałem sobie sprawę gdzie dotarłem w tym swoim amatorskim bieganiu. Bez trenera, bez jakiegoś rozpisanego planu, a jedynie uskuteczniając 3 treningi w tygodniu po 20 kilometrów. Stoję blisko startu w jednym z najbardziej prestiżowych maratonów na świecie i właśnie zamierzam powalczyć o wynik 2:59:XX. Uszczypnijcie mnie w rękę, w zad i w podniebienie, bo ciężko mi w to uwierzyć.
A propos półmaratonu w Tychach. Opisywałem tam sytuację, w której miałem biec z Marcinem. Okazało się, że w trakcie biegu poczułem się tak mocny, że wkrótce się od niego odłączyłem. Spotkaliśmy się dopiero na mecie. Powiedział wtedy, że również biegnie w Berlinie i będzie się starał złamać 3 godziny. Odparłem, że fajnie byłoby pobiec razem. Stojąc w strefie startowej byłem przekonany, że raczej go w tym tłumie nie znajdę. Nagle usłyszałem głośne: „Marek!!!”. Chwilę później zrobiono nam pamiątkowe zdjęcie:
Postanowiliśmy współpracować i pobiec razem. Trzymać się tempa w okolicy 4:10 min/km, a później wspólnie celebrować łamanie 3 godzin.
Spojrzałem na Garmina, po czym odkryłem, że start rozpocznie się za dosłownie kilka chwil. W mgnieniu oka schowałem telefon w podwójnym worku strunowym, po czym ruszyłem przed siebie. Naciskając „START” rozpocząłem swój 25 maraton w życiu.
Nie bez powodu ustawiliśmy się po prawej stronie długiej alei, którą zaczęliśmy bieg. To właśnie tam znajdowała się potrójna, niebieska linia. Naszym celem było odtąd trzymanie się 3 rzeczy: tempa, systematycznego nawadniania się… no i właśnie tej linii. Ostatnią rzeczą, którą chcieliśmy, było nadrabianie drogi. Ta linia była gwarantem pokonania jej w możliwie jak najkrótszym czasie.
Minęliśmy słynną kolumnę Siegessäule, po czym odparłem do Marcina, że w tym tłumie wydaje mi się, jakbyśmy biegli nie w tempie 4:10 min/km, a co najmniej o półtorej minuty wolniej. To jest niesamowite jak tak spory tłum, może skutecznie może zafałszować aktualne tempo. Gdybyśmy nie pilnowali go od samego początku i biegli o wiele za szybko, kilkanaście kilometrów dalej, skończyłbym z ręką w przysłowiowym nocniku. Na tym mi raczej nie zależało. Tym bardziej, że poranną toaletę miałem już za sobą.
Jeżeli mowa o trzymaniu tempa, to Marcin oznajmił, że się tym zajmie. Ja powiedziałem, że w takim układzie biorę na siebie odnajdywanie pod nogami niebieskiej linii. Wbrew pozorom, wśród tylu biegaczy, nie trudno było ją zgubić. Dodatkowo, z daleka będę wypatrywał kolejnych zakrętów i wodopoju. Marcin zgodził się bez wahania. Od tej pory byliśmy jak jedna, dobrze zgrana maszyna.
Wkrótce minęliśmy oznaczenie pierwszego kilometra. Dotarcie do niego zajęło nam dokładnie 4 minuty i 6 sekund. Nieco za szybko, ale na początku po prostu nie dało się zwolnić.
Na kolejnym kilometrze już się opamiętaliśmy.
Wyszedł wzorowo, a więc był wolniejszy o 4 sekundy.
O dziwo, w takim tempie, bez problemu ze sobą rozmawialiśmy. Ustalaliśmy dalszą taktykę, a także – jeżeli trzeba było – przywoływaliśmy się do porządku. Wystarczyło przecież tylko podziękować wyciągniętą dłonią orkiestrze, która dopingowała nas swoją muzyką, a tempo od razu wzrastało. Z takiego 4:10 min/km, robiło się nawet 3:55 min/km. Niejednokrotnie, widząc, że Marcin przyspiesza, podbiegałem do niego i mówiłem: „Za szybko!”. On spoglądał na gps i przyznawał, że rzeczywiście. Spytałem się go wtedy czy wie, z czego to wynika? Od razu dodałem, że po prostu wyciągnął rękę do wiwatu, aby pozdrowić kibiców. To niby nic nieznacząca pierdoła, ale uwierzcie mi, że coś takiego potrafi zwiększyć tempo o dobrych kilka sekund na każdym kilometrze.
Marcin co jakiś czas krzyczał: „Wolniej!”. Ja mówiłem tylko „Ok!” i posłusznie zmniejszałem tempo. Przy takim dopingu niezwykle ciężko jest się nie dać ponieść fali endorfin i odpłynąć w rejs, który byłby o wiele szybszy, od tego zakładanego.
Dobiegliśmy do maty z pomiarem czasu, która znajdowała się na piątym kilometrze.
Czas? Po prostu perfekcyjny: 21:03 min (średnie tempo: 4:13 min/km).