Pojawił się punkt z wodą. Jeden kubek przyjąłem na kark, a zawartość drugiego znalazła się w moim przełyku. Szybko z powrotem się odnaleźliśmy, dotarliśmy do niebieskiej linii i zwarliśmy nasz bojowy szyk.
Do 8-ego kilometra pojawiło się kilka minimalistycznych podbiegów na mostach. Gdyby nie to, że pod spodem płynęła Sprewa, w ogóle bym ich nawet nie zauważył. Tak płaska jest trasa w Berlinie. Nie bez powodu to tam właśnie, systematycznie poprawiane są rekordy świata.
Jak już wspominałem, bałem się o to, że będzie zbyt ciepło. Na chwilę przed startem z nieba zniknęły wszystkie chmury. Tak, jakby ktoś wyjął gumkę z MS Paint i przetarł nią cały nieboskłon.
No, ale tak sobie biegniemy pilnując się nawzajem. Przy okazji zamienimy kilka słów, a to ciepło jakoś nam nie doskwiera. I choć uwielbiam startować w temperaturze maks. 10-11 stopni Celsjusza, na razie naprawdę nie mieliśmy na co narzekać. Schładzaliśmy się wodą i robiliśmy swoje. Temperatura zapewne zaczynała się zbliżać do 20 stopni, ale wtedy w ogóle tego nie czułem. Może to też efekt tego, że pierwsze 10 kilometrów w większości pokonaliśmy w cieniu.
A jak wypadła pierwsza dycha?
Pokonaliśmy ją w czasie 42:04 minut i cały czas biegliśmy na wynik poniżej 2:58 h. Wtedy wziąłem pierwszy żel. Średnie tempo cały czas wynosiło 4:13 min/km. Marcin fantastycznie je trzymał. Chyba trudniej byłoby mi znaleźć lepszego pacemakera wśród tych 25 000 biegaczy. Tak w zasadzie widziałem go dopiero drugi raz w życiu, a wydawało mi się, że znamy się o wiele dłużej. Od razu nadawaliśmy na tych samych falach.
Tak jak wcześniej wspominałem, to był zupełnie inny major, w którym do tej pory uczestniczyłem. Na wszystkich poprzednich liczył się przede wszystkim klimat i kibice, którzy szczelnie wypełnili dosłownie każdy fragment trasy. Podbiegałem do nich, robiłem sobie z nimi zdjęcia. Było zjawiskowo!
Tym razem musiałem wybrać wariant nieco bardziej postny. Niejednokrotnie czułem wprost niepohamowaną potrzebę, aby przybić piątkę kibicom albo ukłonić się zespołom. Nie mogłem sobie jednak na to pozwolić. Gdy tylko chciałem wejść z nimi w interakcję, od razu czułem większą euforię, a co za tym idzie – szybsze bicie serca, które przekładało się na cięższy oddech. Musiałem więc wbiec wpatrzony w punkt przed siebie. Odciąć się od tej fiesty, która rozgrywała się naokoło. Cel był w tym wypadku ważniejszy.
Kolejne 5 kilometrów minęło bez żadnych problemów:
Przewidywany czas dotarcia do mety wynosił 2:57:41.
Tempo jak od linijki: stałe i klasyczne 4:14 min/km.
Pamiętam, że gdzieś na 16-stym kilometrze, powiedziałem do Marcina, że za niedługo będziemy mieli w nogach połowę trasy, a ja za cholerę tego nie czuję. Biegło mi się rewelacyjnie. Miałem sporo sił. Starałem się w pełni wykorzystać każdy punkt z wodą i izotonikami. Z owoców wybierałem banany. Biegnąc zastanawiałem się, z jakim wynikiem przekroczę dzisiaj metę. Starałem się jednak nie wizualizować tego momentu. Było na to zdecydowanie za wcześnie. Jeszcze wiele mogło się wydarzyć.
Niebawem dotarliśmy do maty z pomiarem czasu, przy której widniał napis „Halfmarathon”.
Zameldowaliśmy się tam po 1:28:49 biegu.
Średnie tempo ostatnich 5 kilometrów wyniosło 4:11 min/km.
No i tutaj musiałem sobie nieco poukładać w głowie. Biegnąc maraton, pokonałem połowę trasy w czasie, który do niedawna był bliski mojej życiówce. Jeszcze jakiś czas temu, kończąc półmaraton poniżej 1:29 h, od razu za metą zwijałem się w pół i chwilę trwało, zanim do siebie doszedłem.
A teraz?
Jeszcze połowa drogi przede mną. Mamy nieco ponad minutę zapasu, a mnie w dalszym ciągu biegnie się wybornie. Racja, z każdą chwilą było jakby coraz cieplej, ale wtedy to do mnie nie docierało. Byłem maksymalnie skupiony na wykonaniu misji.
Kibiców było sporo, ale muzyki na żywo chyba mniej, niż w 2013 roku. Wtedy na trasie było kilkadziesiąt zespołów, które wykonywały utwory, zahaczając chyba o wszystkie możliwe gatunki muzyczne. To nie znaczy, że nic się nie działo.
Choć ograniczałem rozglądanie się na boki, doskonale wiedziałem, że biegnę wśród jednych z najlepszych kibiców na świecie. Nie brakowało ich nigdzie. Zawsze byli skorzy do przeczytania na głos twojego imienia, które widniało na numerze startowym. Uśmiechem odprowadzali cię do kolejnego punktu z pomiarem czasu. Zresztą równie fantastycznie zachowywali się wolontariusze. Na punktach z wodą dwoili i się troili, abyś dostał to, po co właśnie chciałeś sięgnąć.
Wybił 25-ty kilometr:
Wziąłem pierwszy szot magnezowo-potasowy i kolejny żel. Tempo spadło z 4:13 do 4:15 min/km, więc nie było tragedii. W dalszym ciągu mieliśmy ponad 2 minuty zapasu do złamania 3 godzin.