Niestety robiło się coraz cieplej i wkrótce czułem, że choć nogi w dalszym ciągu idealnie współpracowały, coraz gorzej mi się oddychało. Dopiero po biegu dowiedziałem się, że komentatorzy w TV podkreślali wysoką wilgotność. Wynosiła ona ponad 90%. Temperatura zaczęła dochodzić do 25 stopni Celsjusza. Pech chciał, że po jednym z zakrętów, ktoś nam wyłączył te delikatne powiewy wiatru. Wtedy ciepło uderzyło z zdwojoną siłą.
Powiedziałem Marcinowi, że czuję, iż nieco słabnę. Wspomniałem o tym, że gorzej mi się oddycha. Wiedziałem, że wkrótce będę musiał podjąć męską decyzję. Trzymać się Marcina i – wbrew sygnałom, które zaczął dawać mi organizm – biec dalej w tempie 4:15 min/km? Czy może jednak nadszedł czas, żeby nieco zwolnić i skupić się na planie B? Nie łamać 3 godzin, a powalczyć o wynik 3:0X? O to zero zaraz po trójce?
To był mój 25-ty maraton. Przez te wszystkie lata nabyłem sporo pokory. Niejednokrotnie oszukiwałem Matkę Naturę biegnąc szybciej, niż byłem w stanie wytrzymać. Jak wtedy kończyłem? Możecie się domyślić. Dodam, że w grę wchodziły m.in. 14-15 kilometrowe spacery do mety i przekleństwa we wszystkich językach znanych ludzkości. Tego dnia chciałem uniknąć słynnej maratońskiej ściany. Szczególnie w Berlinie i przy tylu fantastycznych kibicach.
Po 2 godzinach, 6 minutach i 35 sekundach minęliśmy oznaczenie 30-go kilometra. Średnie tempo z ostatniej piątki wyniosło 4:15 min/km. Jeszcze nigdy w życiu nie biegłem tak szybko i jednocześnie tak długo.
Wyrównałem tempo z Marcinem, po czym oznajmiłem, że niezmiernie mi przykro, ale muszę zwolnić. Wiedziałem, że przy nim złamanie 3 h będzie tylko formalnością. Od kilkudziesięciu kilometrów fantastycznie się uzupełnialiśmy. Żal było się rozstawać. No, ale niestety to była jedyna słuszna decyzja. Wtedy jeszcze nie było ze mną źle. Nie musiałem – z nosem na kwintę – przejść do marszu. Gdybym tę decyzję odwlekł w czasie, wkrótce tak by się to właśnie mogło skończyło.
Życzyłem mu udanego biegu, po czym zwolniłem do tempa 4:30 min/km. Wytrzymałem tak prawie 2,5 kilometra. To właśnie wtedy, po raz pierwszy przeszedłem do szybkiego marszu.
Pojawiły się pierwsze skurcze. Zarówno w okolicy pachwiny, jak i w łydkach. Wyraźnie czułem, że – jakkolwiek romantycznie to teraz nie zabrzmi – skrócił mi się krok. Podniesienie nogi wymagało zdecydowanie większych pokładów energii, a te przecież zaczynały się wyczerpywać.
Piłem wodę i izotoniki, ale za żadne skarby nie mogłem ugasić pragnienia. Dokonałem szybkiej samooceny i przyznałem sobie 6 punktów, w 10-stopniowej skali Apgar. Nie było dobrze, ale nie było też tragicznie. Wróciłem do biegu, bo co tak będę łazić po Berlinie? Trzeba biec i się nie poddawać!
Dotarłem do oznaczenia 35-go kilometra:
Zaskoczyłem się pozytywnie jedną rzeczą. Choć co jakiś czas przechodziłem do marszu, to biorąc przy okazji pod uwagę trudne warunki atmosferyczne, a także moje samopoczucie, tempo kolejnych kilometrów nie było nawet takie najgorsze. 5000 metrów – między 30, a 35 kilometrem – pokonałem w średnim tempie 5:01 min/km. Bałem się, że będzie o wiele wolniej.
Do mety zostały nieco ponad 7 kilometrów. Starałem się przekonać sam siebie, że to przecież „tylko” 7 kilometrów, a nie „aż”. Co z tego, skoro nogi już tak elegancko nie podawały tempa? Ja myślałem o jednym, a one robiły swoje. Nadszedł więc czas na drugi i trzeci spacer.
Po minięciu 38-ego kilometra, dotarłem na Potsdamer Platz. Wiedziałem, że na końcu tej długiej prostej, jedynie kilka zakrętów będzie mnie dzieliło, od widoku Bramy Brandenburskiej.
Kiedy Ci niedobrze, kiedy Ci źle, każdy kilometr trwa o wiele dłużej. Tak też było i w tym wypadku. Ta prosta miała mniej niż 2 kilometry, a niemiłosiernie mi się dłużyła. Małe wzloty, mieszały się z niewielkimi upadkami. Przykładowo jeden kilometr pokonywałem w czasie 4:26 min, aby następny przebiec o minutę wolniej.
Wreszcie pojawiła się upragniona seria ostrych zakrętów:
W 2013 r. ledwo tam szedłem, a teraz o dziwo biegłem w tempie 4:37 min/km (!).
Na 41 kilometrze spojrzałem na Garmina. Wiedziałem, że aby złamać wynik 3:10 h, nie mogę się już zatrzymać. Muszę biec, choćby nie wiem co się działo!
Ostatni zakręt w prawo, a potem w lewo i wreszcie jest! Aleja pod Lipami, którą miałem dotrzeć do mety.
Ponownie spojrzałem na Garmina. Stoper wskazał 3 godziny i 4 minuty biegu. Meta wydawała się być bardzo daleko. Przez chwilę zwątpiłem, czy uda mi się złamać 3:10 h.
Zacisnąłem pięści i nie wiem jak to zrobiłem, ale przyspieszyłem do 4:30 min/km. Bolało mnie już dosłownie wszystko. Było mi gorąco, cholernie chciało mi się pić, a fala skurczy zalewała moje kończyny dolne. Wspominałem wcześniej o skali Apgar. W tamtym momencie ofiarowałbym sobie jakieś 2-3 punkty.
Minąłem bramę.
Zerknąłem na Garmina, a tam czas 3:06:23.
Do mety pozostało z dobrych 300 metrów. Czy się uda?
Nie było sensu tego dalej analizować. Trzeba było to po prostu szybko skończyć.
Jeszcze mocniej przyspieszyłem.
Tempo wzrosło z 4:10 min/km, do 3:45 min/km.
Dotknąłem butami niebieskiego dywanu i wtedy już byłem spokojny.
Przekroczyłem matę, zastopowałem Garmina, po czym chwyciłem za pobliskie nosze, zgiąłem się w pół i zacząłem się w nie tempo wpatrywać.
Od razu podeszło do mnie kilka osób i spytało czy jest ze mną ok?
Odpowiedziałem, że jak najbardziej! Właśnie o 8 minut poprawiłem swoją życiówkę!!!
Rozpocząłem marsz chwały. Najpierw otrzymałem medal, a później folię. Było tak gorąco, że nawet nie myślałem o tym, aby się nią okryć.
Pamiętam, że skręciłem w prawo, w kierunku depozytu.
No i tak jak szedłem, tak się poryczałem.
Cholera jasna! Jakaż to była walka! Obiecałem sobie (i Wam), że z Berlina wyjadę z myślą, że dałem z siebie wszystko. Pomimo upału, zaduchu, fali okropnych skurczy i ogólnego zmęczenia, nie poddałem się! A serio, miałem po drodze z pierdyliard okazji, aby spacerem dotrzeć do mety. Walczyłem od początku, do samego końca. Szczególnie przez te ostatnie 11 kilometrów biegu.
Wszedłem wtedy na żywo:
Dotarłem po swoje rzeczy, które rozpieprzyłem blisko jakichś krzaków (oczywiście wszystko potem ładnie pozbierałem).
Usiadłem na trawie i zacząłem się sam do siebie śmiać. Byłem z siebie – pardon my French – zajebiście dumny i równie zajebiście szczęśliwy. Naprawdę, cholernie ciężko jest mi opisać, co ja tam wtedy czułem. Na pewno było mi gorąco, to fakt. Pogoda była idealna nie dla biegaczy, a dla kibiców. Spokojnie mogli sobie poprawić opaleniznę z Krety czy z innego Korfu.
Ale… 3:08:50 bez trenera i jakiekolwiek planu?!? I to przy tak niesprzyjającej pogodzie?
Dla mnie to była miazga, kosmos i Kinder Bueno w jednym!
Przez lata robiłem swoje. Biegałem sobie 3 razy w tygodniu po 20 kilometrów i tyle. W tym wypadku istotna była systematyczność, a nie jakieś skomplikowane jednostki treningowe. Już dawno stwierdziłem, że bieganie ma sprawiać radość, a nie przyczyniać się do kontuzji złapanych w jakiś głupi sposób.
Zawiesiłem medal na szyi i pojechałem do hotelu.
W tamtym momencie byłem najszczęśliwszym maratończykiem na świecie.
Wiem, że nie udało mi się złamać 3 godzin, ale tego dnia nie było mi to pisane. Może, gdyby pogoda była bardziej łaskawa? Gdyby to słońce nie wyciągało ze mnie wszystkich sił witalnych? Zresztą, o tym w jakich warunkach biegliśmy, niech świadczy czas zwycięzcy. Z całym szacunkiem, ale wynik powyżej 2 godzin i 5 minut, to jak na warunki berlińskie, nie jest nic nadzwyczajnego. Tam się naprawdę da biegać o kilka minut szybciej. Bekele chciał walczyć o nowy rekord świata, a skończył z czasem 2:06:47. Wymagające warunki sprawiły, że wiele osób z elity, po prostu zeszło z trasy. O amatorach, którzy kładli się gęsto wzdłuż trasy, nawet nie wspominam.
Jak poszło Marcinowi? Perfekcyjnie – czyli tak jak zaczął, tak skończył.
Metę przekroczył z wynikiem: 2:58:05.
Czego nauczyłem się w Berlinie?
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że złamanie trzech godzin jest w moim zasięgu. Może sama pogoda nie wystarczyłaby, aby tego dokonać? Może trzeba jeszcze dołączyć do treningów jakąś nową jednostkę? To są pytania, na które wkrótce będę musiał znaleźć odpowiedź.
Muszę kuć żelazo póki gorące i wziąć się ostro do pracy.
Nazajutrz zaopatrzyłem się w Der Tagesspiegel:
Jeszcze wrócę do medalu 😉
Ja wiem, że o gustach się ponoć nie dyskutuje, ale nie za bardzo rozumiem/potrafię się pogodzić z wyborem jednej strony medalu. Tej, na której – rzekomo – jest Eliud Kipchoge. Im bardziej się mu przyglądam, tym wygląda bardziej groteskowo.
Pierwsza rzecz: co jak Bekele zdobyłby rekord świata? Odebrałby medal z Eliudem i jego starym rekordem? Trochę tak bez sensu. No, a druga i podstawowa? Przecież on na tym medalu jest podobny zupełnie do nikogo. No dobra, nie drążę. Stwierdzam tylko fakt 😉
Po biegu ubrałem na siebie jedyną słuszną koszulkę – tę, którą kupiłem w 2013 roku.
Historia zatoczyła piękne koło:
Mam nadzieję, że nie przytyję i zmieszczę się w nią za kolejne 8 lat.
Czy wtedy ponownie zapozuję w niej przed Reichstagiem?
Zrobię co w mojej mocy, aby tak się właśnie stało.