Dwa zakręty w lewo i dotarliśmy do Starej Szosy. To na niej przygotowywałem się do maratonu w Gdańsku, więc wiedziałem co mnie teraz czeka. Na początku był więc lekki podbieg, który wkrótce zamienił się w zbieg. Drugi kilometr i czas 3:43 min. Zwolniliśmy, ale mieliśmy do tego prawo. Wszak ostatnie kilkaset metrów mieliśmy pod górkę. Co prawda niewielką, ale przy takim tempie, każde – nawet najmniejsze wzniesienie – boli jakby bardziej.
Po minięciu 2000 metrów spojrzałem na towarzyszy, uśmiechnąłem się i powiedziałem, że swoje to ja już dzisiaj zrobiłem. Prowadziłem ich od samego początku, nadszedł więc czas na zmianę. Lekko zwolniłem dając znak, że teraz kolej na kogoś innego. Na całe szczęście biegłem wśród dżentelmenów. Nie pamiętam już czy pałeczkę przejął Maciej czy Tomek. Wiem, że na tym zbiegu mogłem nieco odetchnąć. Schowałem się za ich plecami i wyrównałem oddech.
Zakręt w prawo i czekał nas kolejny podbieg.
To właśnie na nim, z tłumu usłyszałem głośne: „Marek?!?”.
Odwróciłem głowę i na chodniku dostrzegłem znajomego, którego poznałem na maratonie w Londynie. Kończył on wtedy przygodę z Majorami odbierając upragniony medal. Pomachałem mu, po czym skupiłem się na dalszej walce.
Kilkaset metrów dalej, przed naszymi oczami wyrósł potężny zbieg, którym mieliśmy się dostać w okolicę słynnych dinozaurów i równie słynnego Stawu Rzęsa.
Gdzieś – hen przed sobą – udało mi się dostrzec prowadzącą trójkę. Chociaż przez moment mogliśmy znowu podziwiać ich plecy.
Zbieg się skończył i pojawił się podbieg.
Trzeci kilometr i ponownie czas 3:43 min.
W dalszym ciągu znajdowaliśmy się na długiej prostej. Dokładnie na jej końcu Garmin dał znać, że czwarty kilometr trwał 3 minuty i 46 sekund. Wysunąłem się na prowadzenie, po czym skręciliśmy w prawo. Asfalt zamieniliśmy na glebę. Biegliśmy teraz ścieżką wzdłuż pola.
Wkrótce zostałem wyprzedzony przez Macieja i Tomka. Obawiałem się najgorszego: że przyspieszą jeszcze mocniej i tyle było z dalszej, wspólnej walki. Na całe szczęście zwolnili i w dalszym ciągu miałem ich na wyciągnięcie ręki.
Przed kolejnym zakrętem w prawo, pojawił się wodopój. Wziąłem na nim łyk wody ze swojego bidonu, po czym zawartością kubka, schłodziłem kark i głowę. Wbiegliśmy do Bażantarni. 5-ty kilometr i czas 3:44 min.
Do tej pory nie wspomniałem Wam o moim tętnie, więc chyba najwyższy czas, aby to nadrobić. Na tym piątym kilometrze wynosiło ono 185 bpm. Miałem więc niewielki zapas, z którego wkrótce miałem skorzystać.
Kolejny zakręt w prawo i w kadrze pojawił się podbieg, o którym wspominał mi przed biegiem Maciej. Między słowami odczytałem, że to właśnie tam będzie chciał zaatakować. Nie myliłem się. Przyspieszył i na chwilę zostawił nas w tyle. Tomek od razu do niego dobiegł. Ja starałem się ich dogonić, ale czułem, że będę miał z tym problem. Systematycznie się ode mnie oddalali.
Podbieg się skończył i za zakrętem w lewo, Maciej zakończył swój atak. Tomek cały czas biegł przyklejony do jego pleców, więc dalsza ucieczka nie miała sensu. Domyślam się, że Maciej chciał zostawić siły na końcówkę biegu. Wiedziałem też, że takie zerwanie tempa sporo go kosztowało. Na całe szczęście udało mi się ich dogonić i znowu tworzyliśmy zgrane trio.
Z racji wspomnianego wyżej – leśnego podbiegu – szósty kilometr był najwolniejszy. Pokonałem go w czasie 4 minut i 7 sekund.
Ale halo!? Co tam się dzieje z przodu?!?
Czy Państwo to widzicie?!?
W pewnym momencie Maciej przystąpił do ataku numer dwa. W pogoń za nim od razu ruszył Tomek. Pamiętam, że krzyknąłem do nich: „Fajni z Was koledzy, że mnie tak samego chcecie zostawić! Ładnie do tak?!?”. Dodałem jeszcze: „Powodzenia!”, po czym oswoiłem się z myślą, że skończę na szóstej pozycji. Nie chodzi o to, że się poddałem. Co to, to nie! Bardziej o to, że tętno zaczęło dobijać do 188 bpm i po prostu brakowało mi tchu. Cytując klasyka: wyżej dupska nie podskoczę. Okazało się, że tego dnia zwrotów akcji będzie o wiele więcej, niż przebytych kilometrów.
Za zakrętem w prawo zauważyłem, że Maciej zaczyna zwalniać. Tomek przejął prowadzenie i mocno przyspieszył. Chwilami był z dobrych 20 metrów przede mną. Postanowiłem, że trzeba działać. Wyprzedziłem Macieja, po czym ruszyłem w pogoń za Tomkiem.
Za zakrętem w lewo trafiliśmy na kilkusetmetrową prostą. Nie wiem jak to zrobiłem, ale z tempa 4:07 min/km, przyspieszyłem do 3:29 min/km. Po kryzysie w lesie nie było już śladu.
Siódmy kilometr pokonaliśmy w czasie 3 minut i 42 sekund.
Udało mi się dogonić Tomka. Czując mój oddech na swoich plecach, postanowił zwolnić. Ja zrobiłbym dokładnie to samo. Przed nami znajdowało się teraz kilka krótkich zakrętów i równie upierdliwych podbiegów. To nie było moment za finisz, a bardziej na zebranie sił przed wielkim finałem.
Wyrównaliśmy tempo i poruszaliśmy się teraz obok siebie. Nerwowo spojrzałem za siebie. Wiedziałem, że Maciej jest bardzo dobrym zawodnikiem i możliwe, że jeszcze nie postawił kropki nad „i”. Biegł za nami jakieś 10-11 metrów, więc jeszcze wszystko mogło się wydarzyć.
Wspomniałem o licznych zakrętach i podbiegach.
Tak się one prezentowały:
Od kilku chwil znajdowaliśmy się wśród domków jednorodzinnych. Plus był taki, że te zakręty zawsze działają demotywująco na osoby, które cię ścigają. Po każdym z nich, na chwilę znika się z jej pola widzenia. Wtedy należy przyspieszyć i liczyć na to, że osoba goniąca, stwierdzi, że już cię raczej nie dogoni.
No ok, a jaki jest minus? Minus polega na tym, że tam jest podbieg, za podbiegiem. Na ostatnim z nich, wraz z Tomkiem, zwolniliśmy do tempa 4:49 min/km. Przez te kilka chwil nie byliśmy w stanie biec szybciej. Musiałem wyrównać oddech i trochę odpocząć.
Zakręt w prawo i zameldowaliśmy się w Parku Pszczelnik. Ósmy kilometr trwał 4:01 min.
Do mety pozostało już naprawdę niewiele.
Co w tym momencie robiliśmy? Poruszaliśmy się w iście ślimaczym tempie, zbierając siły do ostatniego zrywu. Nasze tempo wynosiło wtedy znacznie powyżej 5 minut na kilometr. Przed i za nami, w zasięgu mojego wzroku nie mieliśmy nikogo. Walka o czwarte miejsce miała się więc rozegrać między mną, a Tomkiem.
Wybiegliśmy z pomiędzy drzew.
Pojawili się kibice, a w oddali – zarys stadionu.
Zdziwiło mnie to, że meta znajduje się po prawej, a nie po lewej stronie murawy. Na grafice z przebiegiem trasy, mata z ostatnim pomiarem czasu znajdowała się w innym miejscu.
Myślałem, że skręcimy w prawo, więc – długo się nie namyślając – włączyłem resztki nitro i przystąpiłem do finiszu.
Okazało się, że zrobiłem to o całe 400 metrów za wcześnie…
Gdy zbliżyłem się do tartanu, okazało się, że mam do pokonania jeszcze prawie całą długość stadionu. Tętno dobiło do 194 bpm, a ja wiedziałem, że jestem załatwiony. Swoją szansę wykorzystał Tomek, który rozpoczął sprint, zostawiając mnie za plecami. Niestety nie byłem w stanie odeprzeć jego ataku. Mogłem się jedynie przyglądać, jak niczym nie zagrożony, zmierza do mety.